Napisało do mnie Google. Wydarzenie samo w sobie byłoby trywialne, gdyby nie drobiazg. Google wysłało do mnie list pocztą. Żadnym tam mailem, tylko tradycyjną pocztą. Powolnym, papierowym, drukowanym i kosztowym listem. Nawet nazwisko znali, bo list nie był prywatny, tylko służbowy. Po prostu – oferta-czegoś-tam.
No i co ja mam teraz sądzić? Że cały ten Internet nie ma sensu, skoro nawet główny rozgrywający nie wierzy w jego skuteczność i posługuje się archaicznymi narzędziami marketingowymi? Paradoks polega na tym, że gdybym dostał tę wiadomość mailem, to od 8 godzin byłaby w koszu. A tak uległem efektowi Wow! i oferta-czegoś-tam sobie jeszcze leży.
Aha, następnego listu proszę już nie wysyłać. Bo jednak przecież w końcu trafi do koszalina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz