Z pewnym zdziwieniem zostałem w poniedziałek odesłany z kwitkiem od kasy w Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie. Tzn. bez kwitka czyli bez biletu. Okazało się, że ludność miast i wsi wali drzwiami i oknami na Stare Dobre Małżeństwo! Na szczęście we wtorek udało mi się dostać jakieś zwroty i już w niedzielę sprawdzę kondycję Krzysztofa Myszkowskiego i jego ekipy.
Pierwszy raz widziałem na żywo SDM w 1988 roku w krakowskim klubie „Pod Przewiązką”. W składzie była jeszcze wówczas Aleksandra Kiełb, która swoim aksamitnym głosem podkreślała łagodny klimat piosenek. Odeszła z zespołu w 1989 roku. Zdaniem wielu był to klasyczny okres w twórczości SDM i bez Oli już nie brzmi to tak samo. No pewnie, że nie brzmi tak samo. Stare Dobre Małżeństwo to nie AC/DC, żeby 35 lat grać bez zmian. Artysta ma prawo do rozwoju. Pomyślcie ile i tak Myszkowski ma stresów, że od ćwierć wieku jest facetem od Stachury. Już w 1990 czy 1991 roku, gdy znów widziałem SDM, tym razem w Bieszczadach, Myszkowski podchodził z dystansem do tych piosenek. Padło chyba nawet coś takiego: „pójść na czołgowisko i rozpieprzyć wszystko”. Ewidentny dysonans z rozmodlonymi spojrzeniami fanek... Ja sam dostrzegłem już kilka lat wcześniej, że w tym wszystkim chodzi bardziej o formę, niż o treść.
No dobra, można sobie żartować z kultu SDM, ale nie sposób zapomnieć, ile pokoleń ogniskowych gitarzystów wyedukowało się na ich repertuarze. Ze mną włącznie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz