To zapewne wczorajsze rozważania japońsko-lennonowskie zainspirowały dziś Szanowną Małżonkę do przygotowania pierwszego w naszej kuchni sushi. I wprawdzie wspominałem wczoraj o Yoko Ono, ale nie będę tu przecież reklamował pewnej olsztyńskiej restauracji. Zwłaszcza, że oszczędziliśmy, lekko licząc, 200 zł. Cóż, kryzys...
Ogórek i łosoś (wędzony, nie bądźmy ortodoksyjni) jeszcze na wolności.

Od dołu leżą: blat (niejadalny), szkło (niejadalne), mata (niejadalna), wodorosty (powiedzmy, że jadalne), ryż (nie wszyscy lubią), ogórek (mi smakuje), łosoś (mniam mniam).

A teraz smak tego wszystkiego (bez blatu, szkła i maty) zabijamy chrzanem wasabi.

I czym prędzej zakrywamy, by nikt nie widział, co jest w środku.

I tu wkracza CBA (Czuły Brzeszczot Anity). Nic się nie ukryje...

Mamy tu jakieś sześć porcji. W restauracji byłoby 300 zł... Nie mogę się nachwalić oszczędności mojej żony.

Smażenie w tempurze. Mówiłem, że nie jestem ortodoksem.

W spożyciu pomoże kolejna porcja wasabi, sos sojowy i w ramach odświeżania smaku marynowany imbir. Pałeczki dla niepoznaki. Widelec pod stołem...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz