W piątym tygodniu podróżowania po Indiach i Nepalu byliśmy już uodpornieni na wszystkie sztuczki marketingowe. Z wytwórni dywanów w Agrze wyszliśmy z gołymi rękami. Za to z ocalonymi setkami dolarów w kieszeniach. Których i tak już zresztą nie mieliśmy.
Oprócz zobaczenia w Agrze tego, co trzeba, czyli Tadź Mahalu oraz Czerwonego Fortu, mieliśmy też okazję być w zakładzie kamieniarskim oraz wytwórni dywanów. U kamieniarzy nic nie kupiliśmy, bo po pierwsze kosmicznie drogo (jakieś setki dolarów), a po drugie... ciężko (jak się zabrać do samolotu z ważącym kilkadziesiąt kilogramów pięknym kamiennym stołem). U dywaniarzy też nic nie kupujemy. Wystarczyło, że drogo.
Drogo, ale trzeba przyznać, że pięknie. Ten dywan miał cenę wyjściową chyba 1000 dolarów. To zresztą nie jeden dywan, a cztery w jednym – nie dość, że jest dwustronny, to jeszcze po zaczesaniu w jedną lub drugą stronę zmienia kolor.
Może udałoby się zbić do 500, a może nawet do 200 dolarów, ale nie przyjechaliśmy przecież do Indii kupować dywany. Zresztą za dolara to my mamy śniadanie, a za dwa nocleg.
Po co więc w ogóle właziliśmy do tej wytwórni dywanów? Przywieźli nas rikszarze, którzy tanie przewozy (2 rupie za rikszę rowerową) rekompensują sobie prowizją od sklepikarzy, do których niemalże przemocą dostarczają swoich klientów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz