I znów jak co roku – rano urodziny, wieczorem gwiazdka. Dobrze, że nie mam na imię Adam (mniejsza, że dostałem na drugie), bo bym musiał wszystko świętować zbiorowo. Żona zachowuje się honorowo i prezenty zawsze są uczciwie rozdzielone między te dwie okazje. Więc rano urodzinowo wspomnienie sierpniowego koncertu SBB, czyli coś dla ucha (a na dokładkę coś dla nosa).
Wieczorem, po przejechaniu dwustu kilometrów, zaliczeniu dwóch kolacji wigilijnych i zjedzeniu kilkudziesięciu pierogów przychodzi pora na prezenty świąteczne. Żonie trudno było przebić zeszłoroczne atrakcje, ale jestem równie usatysfakcjonowany:
Potem się okazało, że kaczka trzeszczy... Nie między zębami, a pod stopą. Wiadomo, że w wah-wah zużywają się potencjometry, ale gdyby Hendrix lub Clapton w 1967 roku kupili trzeszczące urządzenie, historia rocka potoczyłaby się inaczej. Nieświeża kaczka idzie zatem do reklamacji, a ludzkość czeka na moją nową wersję „White Room” z prawdziwym wah-wah (a nie z udawanym).
Na osłodę dostałem film, który chciałem obejrzeć już we wrześniu (zachęcony plakatem zobaczonym w Barcelonie), ale z niejasnych przyczyn nie wszedł do tej pory na polskie ekrany.
Więc w sylwestra zamiast oglądać telewizyjne badziewie włączymy sobie DVD.
Tym bardziej, że na film o tytule „Eigth Days a Week” jestem od dawna gotowy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz