piątek, 14 sierpnia 1998

Stones wziął Śląsk

Około 1994 roku uświadomiłem sobie z niejakim zdziwieniem, że tytani rocka z lat 60. i 70. nie tylko ciągle żyją (to akurat nie było wówczas żadnym zaskoczeniem) i że są w świetnej formie (jakieś wątpliwości?), ale zaczynają masowo przyjeżdżać do Polski. W obliczu tej niespodziewanej oferty, decydowałem się tylko największych. Na fali tego zdziwienia w 1994 roku byłem na koncertach Boba Dylana i Carlosa Santany, w maju 1998 roku urzekł mnie Eric Burdon, a 14 sierpnia Rolling Stonesi.

Zdziwienie było tym większe, że jeszcze na początku poprzedniej dekady musiały mi wystarczyć takie zdjęcia...

Internet w Polsce był od kilku lat, ja sam korzystałem z niego już pięć lat, ale o kupowaniu czegoś w sieci, a biletów na koncerty to już zwłaszcza, można było pomarzyć (o ile komuś to przyszło do głowy). Bańka internetowa zacznie się pompować dopiero za dwa lata... Biletów w internecie zatem nie kupiłem (kupił zaprzyjaźniony Kaktus w Warszawie), ale znalazłem i wydrukowałem sobie teksty stonesowskich utworów. Nie pamiętam dokładnie których, ale na pewno „Street Fighting Man” (jak się okazało, niepotrzebnie), „Brown Sugar” (bardzo potrzebnie) i „Jumpin' Jack Flash” (też jak najbardziej słusznie).
Koncert był w Chorzowie, więc jakiś przytomny i przedsiębiorczy człowiek zorganizował wyjazd autokarem z Olsztyna. Czasy odległe, drogi podłe, autokary niskobudżetowe… Podróż była długa i męcząca, ale przecież nie będziemy, my młodzi, narzekać na niewygody, skoro jedziemy na koncert zespołu starszego od nas.
Przybyliśmy mniej więcej w czasie otwarcia bram, zaparkowaliśmy gdzieś daleko, kto wie czy nie w sąsiednim mieście, a może nawet w innym województwie, przeszliśmy milion kilometrów przez Park Śląski, przeżyliśmy kilka kontroli i władowaliśmy się w końcu na płytę Stadionu Śląskiego. Rozłożyliśmy karimaty i jakieś dwie godziny udało się nam relaksować. Trzy godziny przed koncertem zaczęło się na tyle zagęszczać, że o leżeniu nie było już mowy. Nie mieliśmy wprawdzie biletów w sektorze pod samą sceną, ale te kilkadziesiąt tysięcy ludzi musiało się gdzieś pomieścić, więc w naszej drugiej zonie też szybko zrobiło się tłoczno.
Tak się złożyło, że to był mój nie tylko pierwszy koncert Stonesów, co jest dość oczywiste, ale i Dżemu, co po latach wydaje się głupie. Cóż, nieroztropnie opuściłem wszystkie okazje do posłuchania na żywo Dżemu z Ryśkiem Riedlem, musiała mi wystarczyć wersja z Jackiem Dewódzkim (którego dekadę później oglądałem w składzie naszego Harlemu, a po kolejnych niemalże dziesięciu latach w odsłonie Jacek i Placek).
Nie po to tu przecież jednak przyjechaliśmy z całej Polski. Przybyliśmy tu posłuchać kilkunastu strategicznych utworów w wykonaniu starszych panów. Czekanie bardzo się wydłużało, ale gdzieś tak w pół do dziesiątej z zachodu nadleciało coś ognistego…


1. Na początek poczęstowali nas „(I Can't Get No) Satisfaction”, które odpaliło wraz z wielkim wybuchem, a na okrągłym ekranie (ściągniętym z Pink Floydów?) wyłoniła się starsza od węgla twarz Keitha Richardsa. Zacząć koncert od największego hitu to posunięcie, na które mogli pozwolić sobie tylko Stonesi. Wiedzieli, że po trzęsieniu ziemi, jakie wywołał meteoroid, są w stanie zagwarantować, iż napięcie będzie rosło…


2. Następne w kolejności „Let's Spend the Night Together” to, zgodnie z tytułem, zaproszenie na spędzenie wspólnie najbliższych dwóch godzin. Chętnie, zwłaszcza że zaproszenie poparte polskimi słowami Jaggera („Miło być znów w Polsce!”). Zdolniacha!


3. „Flip the Switch”, czyli pierwszy utwór z „Bridges to Babylon”. W końcu po to od roku jeżdżą po całym świecie, by promować najnowszy album.

4. „Gimme Shelter”. Znów lądujemy w latach 60. Płyta „Let It Bleed” z 1969 roku. Piękny duet z Lisą Fischer, nie ostatni, ale nie uprzedzajmy wypadków.


5. „Anybody Seen My Baby?”, czyli ponownie promujemy „Mosty do Babilonu”.

6. „It's Only Rock ’n Roll (But I Like It)”. My też lubimy!


7. „A teraz nowa piosenka”, jak powiedział Mick czystą polszczyzną, jakiej nie powstydziłby się żaden z ostatnich papieży, wdziewając akustyczną gitarę (do końca utworu z nią zresztą nie wytrzymał), czyli „Saint of Me” oraz…

8. „Out of Control” (tym razem przywdział nie gitarę, lecz błyszczącą koszulę, a na końcu wyciągnął harmonijkę ustną, koszulę oczywiście zrzucając) – kolejne dzisiejszego wieczora utwory z przewodniej płyty. Fajny klimat na trąbce robi Kent Smith. Trąbka u Stonesów? Nie takie instrumenty wprowadzał do zespołu Brian Jones…


9. Internet w Polsce już jest, ale nie jestem pewien czy akurat tą metodą zdecydowaliśmy, że zagrają „Paint It Black” (ten wybór powtarzał się w większości krajów, ale nie pamiętam, co oferowali).

10. „Dziękuję” i „Prozę zaszpiewajcie ze mnou”, czyli będziemy jeszcze tęsknić za „Miss You”. Mick z czerwoną gitarą, Darryl szaleje na basie, Lisa zmieniła sukienkę na czerwoną i umyła prawą stopę (a może obie, bo mogło się coś pomylić, gdy usta Micka Jaggera oblizywały jej dużego palca u nogi…). No dobra, nabijam się, ale to dobry moment, by zacytować to, co powiedział w „Hair” Woof Daschund: „Gejem nie jestem, ale Micka Jaggera nie wyrzuciłbym z łóżka”. Zwłaszcza że Mick stwierdził na koniec: „Byliszcie fantastykni!”.


11. Po tak intensywnych przeżyciach Mick ma wolne. „You Don't Have to Mean It” (to już naprawdę ostatnia piosenka z „Bridges to Babylon”) śpiewa Keith Richards. Obowiązki promocyjne względem Babilonu odpękane, można rzucić się w objęcia inż. Mamonia.


12. Richards śpiewa jeszcze „Wanna Hold You”, ale to już z „Undercover” z moich nieulubionych lat 80.

13. Ten dłuższy fragment koncertu mogłaby sponsorować ochotnicza straż pożarna z Dartford. Mogłaby, gdyby nie fakt, że wszystkie ochotnicze straże pożarne w całym Zjednoczonym Królestwie mógłby sponsorować urodzony w tej miejscowości Jagger. Mógłby, gdyby nie był tak… oszczędny. W każdym razie przy pomocy mostu przypominającego rozkładaną drabinę strażacką lądujemy (kto ląduje, ten ląduje…) na scenie B. Azaliż B jak Babilon? Zaiste. Tutaj „Little Queenie” Chucka Berry’ego, czyli repertuar z początków kariery.


14. „You Got Me Rocking”. Dla odmiany coś świeżego, z poprzedniej płyty „Voodoo Lounge”.


15. „Like a Rolling Stone”. To, że Rolling Stonesi wykonają kiedyś tę piosenkę, było tak oczywiste jak to, że toczący się kamień mchem nie porasta.

16. „Sympathy for the Devil”. Wracają mostem do współczesności, przybijając piątki szczęśliwcom stojącym tuż przy jego brzegach. Do diabła, my stoimy w tańszym sektorze. A Jagger w płaszczu, jakiego nie powstydziłby się Woland, intonuje sambę o współczuciu.


17. „Tumbling Dice”. Pozostajemy na przełomie jedynie słusznych lat 60. i 70. Utwór z „Exile on Main St.”, płyty z 1972 roku, na której skrzydła autorskie i kompozytorskie rozwijał Richards.

18. „Honky Tonk Women”, czyli jeszcze trochę country. Nie przepadam, ale z łóżka bym nie wyrzucił, że powtórzę kwestię Woofa Daschunda. Nie ciągnąc tej kwestii, zauważmy solo Keitha na klawiszach, czyli też mógłby być Chopinem, ale woli palmy od wierzb płaczących.


19. „Start Me Up”. „Tattoo You” to była pierwsza płyta Stonesów, której premierę przeżywałem. Dodajmy, że pierwsza i na długie lata… ostatnia. Na wcześniejsze byłem za młody, na późniejsze nie miałem czasu (no i te głupie lata 80., które wszystkim zrobiły krzywdę).

20. „Jumpin' Jack Flash”. Po to tu przyjechaliśmy! Dziękujemy! „Dobranod!”

21. I to mógłby być koniec koncertu, ale nie…! Mick i Keith przebierają się w czerwone koszule, z tym że Keith na gołą klatę, a Mick na białą koszulkę z czerwonym napisem „Mick” (chyba po to, by nikt go nie pomylił z Lisą) i wracają podać nam trochę „Brown Sugar”. Z nieba leci złoty (brązowy?) deszcz.


Na prawie koniec wspólny ukłon wszystkich trzynastu muzyków, jacy wystąpili dziś na scenie.


Bo na prawdziwy koniec kłania się tylko Wielka Czwórka (a nie, to inny zespół…).


Ale oddajmy hołd tej bohaterskiej dziewiątce, która stanęła ze Stonesami na śląskiej scenie:
- Darryl Jones (bas, wokal wspierający) – facet ma pecha, bo gdyby Bill Wyman odszedł z The Rolling Stones dziesięć lat wcześniej, mógłby zostać oficjalnym członkiem zespołu. Umówmy się, że w latach 90. było już za późno na nowego Stonesa. Ron Wood ma szczęście, że się dwadzieścia lat wcześniej załapał, ale i tak mówią o nim ciągle „nowy”,
- Lisa Fischer (wokal bardzo wspierający),
- Bernard Fowler (wokal wspierający, perkusjonalia),
- Blondie Chaplin (wokal wspierający, perkusjonalia, gitara, klawisze),
- Chuck Leavell (klawisze, wokal wspierający),
- Bobby Keys (saksofon),
- Andy Snitzer (saksofon, klawisze),
- Kent Smith (trąbka),
- Michael Davis (puzon).


Kącik księgowego:

Kącik Tomasza Beksińskiego. Tak wspominał następnej nocy w Trójce cały koncert:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz