niedziela, 8 grudnia 2019

Nie tylko bluesy na Wyspie Słonia

To miejsce wypatrzyłem na wiele tygodni przed pobytem na Koh Changu. Zobaczyłem, że w Oodie’s Place na White Sand Beach grali m.in. Pink Floydów, więc musiałem tam być.



Gitarzysta na filmie z 2013 roku wydawał mi się przez krótką chwilę kobietą (brzmi głupio, jak tajlandzka klasyka qui pro quo, ale nie tym razem). Po sześciu latach gitarzysta ewidentnie dojrzał i już nie ma wątpliwości...


Już na miejscu miałem przez chwilę innego rodzaju wewnętrzne nieporozumienie. Leworęczny gitarzysta i wokalista (dziś śpiewali zresztą wszyscy, oprócz perkusisty) jechał z takim amerykańskim akcentem godnym Teksasu czy innej Luizjany, że ukryty pod bejsbolówką wydał mi się jakimś podstarzałym amerykańskim southernowcem zasiedziałym w Tajlandii. Nic z tych rzeczy. Pan nazywa się Trachai Chaivan i wszystko wskazuje na to, że w 1988 roku miał przygodę z hollywoodzką produkcją, gdy zagrał w kręconym w Bangkoku filmie „Sajgon” rolę członka knajpianego zespołu. Może tu tkwi tajemnica jego akcentu? A może pochodzi z rodziny mieszanej, na co wskazywałby jego nieortodoksyjny wygląd? A może po prostu był pierwszym Tajem, którego angielski rozumiałem i zasugerowałem się?


Wystrój typowy dla tego typu miejsc, czyli im więcej tego, co się kojarzy z muzyką, tym lepiej. Dziś uwagę zwracał ten portret, siedzimy tu przecież dokładnie w 39 rocznicę śmierci Johna Lennona.


Zaczęli w czwórkę ze śpiewającym basistą, ale jak się potem okazało to nie był jedyny układ na dzisiejszy wieczór.


Pan od „Sajgonu” rasowo wykonuje „(Sittin' On) The Dock Of The Bay” Otisa Reddinga. No, może zatoki tu nie mamy, ale klimat portowy można przywołać.


Pan basista śpiewa „Brown Eyed Girl” Vana Morrisona i od razu słyszymy, że angielskiego nie wyniósł ani z domu, ani z amerykańskiego planu filmowego. Ale zabawa świetna!


Przy mikrofonie znów Trachai Chaivan, tym razem z „My Girl” The Temptations i znów czujemy się jak na amerykańskiej szkolnej potańcówce z początków lat 60.


Zmiana epoki i zmiana kraju, ale nie zmiana wokalisty. „So Far Away” Dire Straits.


„Little Wing” wiadomo Kogo. Ciągle śpiewa Trachai. Bardziej rasowo dziś chyba nie będzie.


Zmiana wokalisty. Drugi pan gitarzysta tajskiego pochodzenia z głosu też nie usunie, ale śpiewa (i gra) świetnie. „Phone Booth” Roberta Craya.


Wraca Pan Lewa Ręka ze stylowym, ale za cholerę nieznanym mi bluesem.


W czasie, gdy zespół grał kolejnego bluesa, na sali pojawił się starszy pan, ewidentnie z zamiarem wtargnięcia na scenę, skoro sprawdzał na słuch baterię przytroczonych do pasa harmonijek ustnych. No i nie myliliśmy się. Ale dołączenie do grupy gościa z harmonijkami, którego Trachai przedstawił jako swojego dziadka (uwaga, żart!) nie podniosło bynajmniej bluesowej temperatury. Raczej zrobiło się bardziej piosenkarsko. Zaczął od „Always on My Mind”, który to utwór najpierw nagrał B. J. Thomas, a później przeniósł do nieśmiertelności Elvis Presley.


A potem musieliśmy polubić country i przypomnieć sobie takich wykonawców, jak John Denver. „Take Me Home, Country Roads”? Jeszcze nie!


Kącik contry kończymy wyznaniem jak najbardziej adekwatnym do tego miejsca. Szkoda, że nie spędzam tu dwóch tygodni, też bym pewnie śpiewał, że „I Love This Bar”.


Siedząca obok grupka Rosjan oczywiście wzbudzała we mnie wszystkie te emocje, których się wstydzę, czego nie zmieniło nawet to, gdy jeden z nich zawołał w kierunku sceny „kridens!” Starszy pan z harmonijkami nie bardzo zrozumiał o co potomkowi Rurykowiczów chodziło. Załapał dopiero, gdy w ramach przyjaźni polsko-rosyjskiej podpowiedziałem, że chodzi o Creedence Clearwater Revival. „CCR!” – przypomniał sobie o tym zespole z niejakim zdziwieniem. Jak widać bliższe mu country niż psychodeliczny rock and roll, ale poszperał w smartfonie i zagrali „Who'll Stop the Rain”.


Na końcu pokazał jednak, że harmonijki nosi nie od parady. „Every Day I Have the Blues”? Mów za siebie!


To był ostatni utwór tego składu i wprawdzie do występu szykował się kolejny, ale my zmyliśmy się po angielsku. Zbliżała się północ, a na ulicy było widać jak kierowcy taksówek układają się do snu. Woleliśmy nie ryzykować kilkukilometrowego pieszego powrotu do Sunset Emily Villa przez ciemny las. Owszem, w 1989 roku wracałem na piechotę 6 km w Poznaniu na camping z zamku, na którym oglądałem koncert Doorsów na video, ale przyznajmy, że to jednak było w zupełnie innej epoce…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz