Narzekacie na korki w Olszynie? Pojedźcie do Warszawy. Korki w Warszawie przerażają? Sugeruję podróż do Bangkoku. Koza rabina gwarantowana. Chociaż w tym przypadku raczej koza lamy…
Właśnie, może to dominujący tu buddyzm powoduje, że nie zauważyłem, by kierowcy rzucali się sobie do gardeł. Nawet po przejechaniu trzech metrów w kwadrans, czego doświadczyłem jako pasażer taksówki. Już pierwsze doświadczenie komunikacyjne, czyli przejazd taksówką z lotniska Suvarnabhumi do hotelu Eastin Grand Hotel, dał z grubsza pojęcie na temat tego, co nas czeka.
Fakt, że autostrada w środku miasta jest płatna, też dawał do myślenia… To chyba ukłon w stronę bogatszych, bo przecież nie pomysł na odkorkowanie metropolii. Właśnie wydaliśmy 50 batów.
Ostatnie kilkaset metrów przed hotelem szybciej pokonalibyśmy chyba piechotą. Na długie minuty utknęliśmy na Sathon Thai Road. Następnego dnia rano było dużo luźniej. O, to jest „dużo luźniej”. Do prawdziwych korków dopiero zresztą dojdziemy.
Co ciekawe, w drugą stronę ruch był zawsze, niezależnie od pory dnia, wyraźnie mniejszy. Zupełnie, jakby część kierowców gdzieś jechała i nie wracała…
Ten niepozorny beton nad jezdnią to BTS, czyli Bangkok Mass Transit System, czyli Skytrain. Z tym „sky” to może lekka przesada, ale faktycznie – jadąc kolejką po wyrwaniu się z ulicznego piekła czujemy się, że „prawie do nieba wzięli nas”.
Oczywiście, nie zawsze jest tak pusto, ale przewagi tego rodzaju transportu publicznego nad samochodowym nie sposób kwestionować. Przepraszam, że podsłuchujemy, ale i tak nic nie rozumiem.
Jak już jesteśmy przy transporcie publicznym, to może bangkockie metro. Wygląda (i zachowuje się) całkiem przyzwoicie. Ujęły mnie bilety wielokrotnego użytku, czyli żetony, które oddaje się przy wyjściu. Niby takie proste, a w żadnym metrze do tej pory tego nie widziałem. Chyba że to jakiś nowy (słuszny) trend.
Dwa przykłady specyficznego transportu publicznego. Najpierw autobus, który zawiózł nas na Koh Chang. Tzn. ja byłem przekonany, że kupuję bilet na prom… W końcu nazwa Boonsiri Ferry do czegoś zobowiązuje. A nawet myślałem, że chodzi o katamaran, bo w podtytule nazwy firmy jest High Speed Catamaran.
No więc podróż na Wyspę Słonia odbyliśmy jednak autokarem. Na końcu wsadzili nas oczywiście na prom, który nie był ani high, ani speed, ani tym bardziej catamaran.
Wracając jeszcze do autokaru, to przypomniałem sobie podróż autostopem w Nepalu sprzed 22 lat. Zabrała nas jakaś ciężarówka, której kierowca miał pomocnika, występującego we wszystkich rolach, włącznie z byciem żywym kierunkowskazem. Tu sprawy nie zaszły tak daleko, ale nasz szofer miał na pokładzie małą pomocnicę, ewidentnie córkę, która pomagała liczyć pasażerów i zbierać zawieszki z numerem przysługującego siedzenia (w biurze przed wejściem na pokład autokaru dostaliśmy takie zawieszane na szyi „vouchery”), a na końcu zmęczona zasnęła przy tatusiu, przy okazji zatrudniając jego lewą rękę, niepotrzebną mu przecież, bo kierować można jedną…
No i drugi przykład transportu publicznego, czyli miejskie autobusy w Bangkoku. Nawet raz chcieliśmy skorzystać w jakieś chwilowej desperacji, ale zjawiła się jednak taksówka i dylemat się skończył. A jest nad czym się zastanawiać, bo przy 36 stopniach Celsjusza podróż bez klimatyzacji to jednak kaskaderstwo (które, jak się domyślam, na Tajach wrażenia nie robi, bo nie widziałem, by przeżywali jakoś szczególnie ten upał).
Jednak nawet przyzwyczajeni do upałów Tajowie kochają klimatyzację. W taksówkach zawsze na full, ale informacje, że można zmarznąć wkładam między turystyczne miejskie legendy. Pomijając taksówkę z lotniska (zamawia się ją naciskając guzik w automacie, wypluwającym karteczkę z numerem stanowiska, na które trzeba się udać, by wsiąść do naszej taksówki), korzystaliśmy z Grab Taxi, czyli coś w rodzaju Ubera. A raczej My Taxi, bo dwa pierwsze razy faktycznie skorzystaliśmy z amatorskich usług, ale wszystkie pozostałe Graby należały do koncesjonowanych taksówkarzy. A za pierwszym razem wiozła nas kobieta (seksistowskie uwagi na bok). Zapędziliśmy się daleko, podróż trwała jakieś 45 minut (tym razem bez przesadnych korków) i kosztowała ze 25 zł, więc umówmy się, że drogo nie jest (ale nie o tym jest ten blog).
Czy z kobietą, czy z mężczyzną za kółkiem – ani razu nie poczuliśmy się niebezpiecznie w taksówce (poza taksówkami zresztą też). Na ten przycisk bezpieczeństwa (dla pasażera!) trafiliśmy tylko w jednej taksówce. Co ciekawe, przeczytałem, że Howa to korporacja, która zainwestowała 20 mln batów w aplikację i cały system, by rywalizować z Grabem. A myśmy przecież tę taksówkę zamówili Grabem…
Rozglądając się po wnętrzu można też poznać imię i nazwisko taksówkarza. W tym przypadku nasz kierowca ma dwie różne wersje imienia (nazwisko zamaskowałem, by iść pod prąd tajlandzkiemu totalnemu brakowi poszanowania danych osobowych – kserują dokumenty przy każdej okazji).
Uczciwie mówiąc, nie zawsze są dzikie korki. Wieczorami jedzie się normalnie.
Kończąc wątek bangkockich taksówek, zauważę, że miały różne umaszczenia, co oznacza zapewne różne korporacje. Sporo różowych.
Trochę żółtych.
I najwięcej żółto-zielonych.
Na Koh Changu nie ma ani różowych, ani żółtych, ani żółto-zielonych. W ogóle nie ma taksówek. Tzn. są, ale nie zamówisz ich przez żadną aplikację, są wieloosobowe i ze względu na to, że przez całą wyspę przebiega w zasadzie jedna droga, czasami przechodząca w ulicę, jeżdżą po jednej trasie. Więc po prostu machasz, negocjujesz stawkę (mają, skurczybyki, przewagę nad klientem, więc trudno coś utargować) i wsiadasz. Nazywają się songthaew, czyli dwa rzędy. Bo siedzi się na pace, właśnie w dwóch rzędach.
Atrakcje gwarantowane, zwłaszcza przy licznych serpentynach.
W podobnym standardzie podróżuje się darmowym transportem wahadłowym z resortu Siam Royal View do głównej drogi. Marszruta niby prosta, ale przez pięć dni pobytu nie rozszyfrowaliśmy do końca tego systemu…
Kontrowersyjna sprawa tuk tuków. Czemu kontrowersyjna? Bo nie widzę żadnych plusów tej formy transportu. Łatwiej wymienić minusy – brak klimatyzacji, mniejsze bezpieczeństwo, ciasno, niewygodnie, wbrew pozorom gorsze widoki i w dodatku drożej niż taksówki.
Czemu drożej? Bo nie można zamówić przez Grab Taxi, w którym stawka jest z góry z grubsza określona przez system na podstawie zamówionej trasy. A jak łapiemy taksówkę lub tuk tuka z ulicy, to kierowca czuje szansę na większy zarobek i kombinuje, czyli nie chce włączyć taksometru i podaje stawkę. Trzykrotnie większą, sprawdzone. Wszystko tego nie rekompensuje fantazyjny design…
Czemu ciasno i słabo widać? Bo tak…
Aha, i stoją w korkach tak samo jak taksówki. Sztych śmiertelny!
Jak korek jest odpowiednio stężały, to stoją w nim nawet skutery.
Ale obiektywnie rzecz biorąc, skutery są najskuteczniejszym pomysłem na przemieszczanie się po Bangkoku. Są nawet skutery taxi, ale nie było ani okazji, ani potrzeby skorzystania.
Szczytowe osiągnięcia w dziedzinie zakorkowania ma ulica Yaowarat, główna arteria Chinatown.
Co my tu mamy? Pięć pasów ruchu jednym kierunku zakorkowanych od rana do rana, po bokach setki stoisk ze street foodem i tysiące ludzi, którzy przyszli coś zjeść. Nie dziwi, że w końcu im się to znudziło… Byliśmy świadkami historycznej chwili – eksperymentalnie postanowili zamknąć ulicę dla ruchu pieszego. Planują to powtarzać w każdą trzecią niedzielę miesiąca.
Sprawa była na tyle poważna, że zamkniętą ulicę odwiedził Prayuth Chan-ocha, premier Tajlandii we własnej osobie. Jak rozumiem z poparciem tej idei.
Na koniec trzy ciekawe zdjęcia drogowe… Po pierwsze unikalny przypadek ulicy w Bangkoku bez samochodów i ludzi. Okolice pałacu królewskiego. To musi mieć związek z procesją barki królewskiej sprzed dwóch dni (król się tędy przemieszczał po opuszczeniu łodzi).
Sacrum i profanum.
Którędy do Kambodży?
Fakt, że autostrada w środku miasta jest płatna, też dawał do myślenia… To chyba ukłon w stronę bogatszych, bo przecież nie pomysł na odkorkowanie metropolii. Właśnie wydaliśmy 50 batów.
Ostatnie kilkaset metrów przed hotelem szybciej pokonalibyśmy chyba piechotą. Na długie minuty utknęliśmy na Sathon Thai Road. Następnego dnia rano było dużo luźniej. O, to jest „dużo luźniej”. Do prawdziwych korków dopiero zresztą dojdziemy.
Co ciekawe, w drugą stronę ruch był zawsze, niezależnie od pory dnia, wyraźnie mniejszy. Zupełnie, jakby część kierowców gdzieś jechała i nie wracała…
Ten niepozorny beton nad jezdnią to BTS, czyli Bangkok Mass Transit System, czyli Skytrain. Z tym „sky” to może lekka przesada, ale faktycznie – jadąc kolejką po wyrwaniu się z ulicznego piekła czujemy się, że „prawie do nieba wzięli nas”.
Oczywiście, nie zawsze jest tak pusto, ale przewagi tego rodzaju transportu publicznego nad samochodowym nie sposób kwestionować. Przepraszam, że podsłuchujemy, ale i tak nic nie rozumiem.
Jak już jesteśmy przy transporcie publicznym, to może bangkockie metro. Wygląda (i zachowuje się) całkiem przyzwoicie. Ujęły mnie bilety wielokrotnego użytku, czyli żetony, które oddaje się przy wyjściu. Niby takie proste, a w żadnym metrze do tej pory tego nie widziałem. Chyba że to jakiś nowy (słuszny) trend.
Dwa przykłady specyficznego transportu publicznego. Najpierw autobus, który zawiózł nas na Koh Chang. Tzn. ja byłem przekonany, że kupuję bilet na prom… W końcu nazwa Boonsiri Ferry do czegoś zobowiązuje. A nawet myślałem, że chodzi o katamaran, bo w podtytule nazwy firmy jest High Speed Catamaran.
No więc podróż na Wyspę Słonia odbyliśmy jednak autokarem. Na końcu wsadzili nas oczywiście na prom, który nie był ani high, ani speed, ani tym bardziej catamaran.
Wracając jeszcze do autokaru, to przypomniałem sobie podróż autostopem w Nepalu sprzed 22 lat. Zabrała nas jakaś ciężarówka, której kierowca miał pomocnika, występującego we wszystkich rolach, włącznie z byciem żywym kierunkowskazem. Tu sprawy nie zaszły tak daleko, ale nasz szofer miał na pokładzie małą pomocnicę, ewidentnie córkę, która pomagała liczyć pasażerów i zbierać zawieszki z numerem przysługującego siedzenia (w biurze przed wejściem na pokład autokaru dostaliśmy takie zawieszane na szyi „vouchery”), a na końcu zmęczona zasnęła przy tatusiu, przy okazji zatrudniając jego lewą rękę, niepotrzebną mu przecież, bo kierować można jedną…
No i drugi przykład transportu publicznego, czyli miejskie autobusy w Bangkoku. Nawet raz chcieliśmy skorzystać w jakieś chwilowej desperacji, ale zjawiła się jednak taksówka i dylemat się skończył. A jest nad czym się zastanawiać, bo przy 36 stopniach Celsjusza podróż bez klimatyzacji to jednak kaskaderstwo (które, jak się domyślam, na Tajach wrażenia nie robi, bo nie widziałem, by przeżywali jakoś szczególnie ten upał).
Jednak nawet przyzwyczajeni do upałów Tajowie kochają klimatyzację. W taksówkach zawsze na full, ale informacje, że można zmarznąć wkładam między turystyczne miejskie legendy. Pomijając taksówkę z lotniska (zamawia się ją naciskając guzik w automacie, wypluwającym karteczkę z numerem stanowiska, na które trzeba się udać, by wsiąść do naszej taksówki), korzystaliśmy z Grab Taxi, czyli coś w rodzaju Ubera. A raczej My Taxi, bo dwa pierwsze razy faktycznie skorzystaliśmy z amatorskich usług, ale wszystkie pozostałe Graby należały do koncesjonowanych taksówkarzy. A za pierwszym razem wiozła nas kobieta (seksistowskie uwagi na bok). Zapędziliśmy się daleko, podróż trwała jakieś 45 minut (tym razem bez przesadnych korków) i kosztowała ze 25 zł, więc umówmy się, że drogo nie jest (ale nie o tym jest ten blog).
Czy z kobietą, czy z mężczyzną za kółkiem – ani razu nie poczuliśmy się niebezpiecznie w taksówce (poza taksówkami zresztą też). Na ten przycisk bezpieczeństwa (dla pasażera!) trafiliśmy tylko w jednej taksówce. Co ciekawe, przeczytałem, że Howa to korporacja, która zainwestowała 20 mln batów w aplikację i cały system, by rywalizować z Grabem. A myśmy przecież tę taksówkę zamówili Grabem…
Rozglądając się po wnętrzu można też poznać imię i nazwisko taksówkarza. W tym przypadku nasz kierowca ma dwie różne wersje imienia (nazwisko zamaskowałem, by iść pod prąd tajlandzkiemu totalnemu brakowi poszanowania danych osobowych – kserują dokumenty przy każdej okazji).
Uczciwie mówiąc, nie zawsze są dzikie korki. Wieczorami jedzie się normalnie.
Kończąc wątek bangkockich taksówek, zauważę, że miały różne umaszczenia, co oznacza zapewne różne korporacje. Sporo różowych.
Trochę żółtych.
I najwięcej żółto-zielonych.
Na Koh Changu nie ma ani różowych, ani żółtych, ani żółto-zielonych. W ogóle nie ma taksówek. Tzn. są, ale nie zamówisz ich przez żadną aplikację, są wieloosobowe i ze względu na to, że przez całą wyspę przebiega w zasadzie jedna droga, czasami przechodząca w ulicę, jeżdżą po jednej trasie. Więc po prostu machasz, negocjujesz stawkę (mają, skurczybyki, przewagę nad klientem, więc trudno coś utargować) i wsiadasz. Nazywają się songthaew, czyli dwa rzędy. Bo siedzi się na pace, właśnie w dwóch rzędach.
Atrakcje gwarantowane, zwłaszcza przy licznych serpentynach.
W podobnym standardzie podróżuje się darmowym transportem wahadłowym z resortu Siam Royal View do głównej drogi. Marszruta niby prosta, ale przez pięć dni pobytu nie rozszyfrowaliśmy do końca tego systemu…
Kontrowersyjna sprawa tuk tuków. Czemu kontrowersyjna? Bo nie widzę żadnych plusów tej formy transportu. Łatwiej wymienić minusy – brak klimatyzacji, mniejsze bezpieczeństwo, ciasno, niewygodnie, wbrew pozorom gorsze widoki i w dodatku drożej niż taksówki.
Czemu drożej? Bo nie można zamówić przez Grab Taxi, w którym stawka jest z góry z grubsza określona przez system na podstawie zamówionej trasy. A jak łapiemy taksówkę lub tuk tuka z ulicy, to kierowca czuje szansę na większy zarobek i kombinuje, czyli nie chce włączyć taksometru i podaje stawkę. Trzykrotnie większą, sprawdzone. Wszystko tego nie rekompensuje fantazyjny design…
Czemu ciasno i słabo widać? Bo tak…
Aha, i stoją w korkach tak samo jak taksówki. Sztych śmiertelny!
Jak korek jest odpowiednio stężały, to stoją w nim nawet skutery.
Ale obiektywnie rzecz biorąc, skutery są najskuteczniejszym pomysłem na przemieszczanie się po Bangkoku. Są nawet skutery taxi, ale nie było ani okazji, ani potrzeby skorzystania.
Szczytowe osiągnięcia w dziedzinie zakorkowania ma ulica Yaowarat, główna arteria Chinatown.
Co my tu mamy? Pięć pasów ruchu jednym kierunku zakorkowanych od rana do rana, po bokach setki stoisk ze street foodem i tysiące ludzi, którzy przyszli coś zjeść. Nie dziwi, że w końcu im się to znudziło… Byliśmy świadkami historycznej chwili – eksperymentalnie postanowili zamknąć ulicę dla ruchu pieszego. Planują to powtarzać w każdą trzecią niedzielę miesiąca.
Sprawa była na tyle poważna, że zamkniętą ulicę odwiedził Prayuth Chan-ocha, premier Tajlandii we własnej osobie. Jak rozumiem z poparciem tej idei.
Na koniec trzy ciekawe zdjęcia drogowe… Po pierwsze unikalny przypadek ulicy w Bangkoku bez samochodów i ludzi. Okolice pałacu królewskiego. To musi mieć związek z procesją barki królewskiej sprzed dwóch dni (król się tędy przemieszczał po opuszczeniu łodzi).
Sacrum i profanum.
Którędy do Kambodży?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz