wtorek, 17 grudnia 2019

Nie wszystkie smaki Tajlandii

Gdy 22 lata temu wybieraliśmy się do Indii, zrobiliśmy sobie krzywdę oglądając w BBC serię programów kulinarnych poświęconych indyjskiej kuchni z okazji przypadającej wówczas 50. rocznicy niepodległości tego kraju. Rzeczywistość okazała się dużo bardziej prozaiczna niż wysublimowane propozycje autorki.

Wyjeżdżając teraz do Tajlandii nie mieliśmy żadnych złudzeń. Będzie ostro, słono, kwaśno, słodko i bardzo proletariacko. Zaczęliśmy z grubej rury, chociaż pewnie można było z grubszej. Pierwsza kolacja po przyjeździe w barze Laab Ubon na rogu Sathon Road i Thanon Charoen Rat. Tanio, prosto i tajsko.


Kurze łapki w ostro-słodko-kwaśnym rosole. Łapki lizać.


Owoce morza w sosie chyba sojowym i z ryżem, czyli o wyższości chrupiących kalmarów nad gumowymi.


Jeśli chodzi o kuchnię, to w Tajlandii występuje duża jawność życia publicznego. Wszystko odbywa się na oczach klienta.


Duża jadłodajnia z mnóstwem barów na VI piętrze w MBK Center przy Phayathai Road. Tu, w optymalnych warunkach, zjemy pierwszego pad thaia. Na początek w wersji z krewetkami.


Również dobre miejsce na pierwsze spotkanie z mango sticky rice.


Była też wersja z durianem, ale uznaliśmy to za zbyt ekstrawaganckie i odłożyliśmy spotkanie z tym owocem na później.


Dla odmiany kolacja w Anis Bistro, totalnie lokalnym miejscu, na głębokim zapleczu dzielnicy Sathorn przy Soi Charoen Rat.


W mocno spartańskich warunkach szef kuchni uwija się jak w ukropie.


Wprawdzie na pierwszym planie banalne (ale pyszne) sajgonki, ale w tle cudowna sałatka z papają i chili.


Stir rice. Czyli pomieszanie ryżu. Ale z czym?


Pad thai w wersji z wieprzowiną.


Trzy pierwsze śniadania zjedliśmy w hotelu. Pysznie, bezpiecznie, ale poza dim sumami nic ekscytującego. Czasem można było trafić na ciekawy owoc.


Do Lebua w słynnym wieżowcu State Tower nie poszliśmy, mimo że dwa razy przechodziliśmy obok, a kilku facetów zaczepiało nas twierdząc, iż pracuje w tamtejszej kuchni. Widoki na Bangkok z naszego 25. piętra Eastin Grand Sathorn też niczego sobie, na odkrytym basenie na 14. piętrze jeszcze lepsze i to wszystko bez dzikich tłumów, a 10 tysięcy batów można wydać na inne atrakcje. Plusem jest to, że taki wieżowiec podnosi poziom usług w okolicy, z czego skorzystaliśmy podczas obiadu w Tealicious Bangkok przy Soi Charoen Krung, uliczka w bok od Silom Road. Dokładnie naprzeciw State Tower.


W repertuarze taka sałatka z krewetkami i ze smażonym w głębokim tłuszczu makaronem.


Kolejna wariacja na temat pad thaia, tym razem z kurczakiem i jajkiem.


Na deser ponownie mango sticky rice, jedno z lepszych jakościowo, ale też i najdroższych. Na ulicy dostanie się dwa-trzy razy taniej, ale na plastiku, czasem z lekko wyschniętym ryżem.


Po takiej uczcie kolacja nie przysługuje, ale ostatni wieczór w restauracji przy basenie w naszym hotelu uczciliśmy dwoma deserami. Może lody? Owszem, ale tylko smażone…


A może ciasto czekoladowe? Owszem, ale tylko rozpływające się w ustach…


Zmiana lokalizacji, następnego dnia jesteśmy na Koh Changu. Konsumpcyjne przygody na Wyspie Słonia zaczynamy w totalnie lokalnej restauracji tuż obok resortu Siam Royal View. Restauracja Montee wita nas tajskim karaoke (chyba ktoś ma urodziny z grillem, a ludzie są na tyle niezepsuci przez masową turystykę, że na naszym stole lądują grillowane żeberka od jubilata). Chętnie, chociaż przyszliśmy tu przecież na obiecane w nazwie owoce morza.


Jak choćby te ogromne krewetki (którym przyglądają się kości po urodzinowych żeberkach).


Czy kolejna wersja rosołu, ale chyba w jakiejś wersji rybnej.


Penetrując wyspę docieramy na White Sand Beach, gdzie po kilkakrotnym przespacerowaniu się deptakiem, którego nie powstydziłoby się Władysławowo czy Krupówki, dziękowaliśmy, że zamieszkaliśmy w dużo bardziej spokojnej zatoce na początku wyspy. Ale jeść się chce, zwłaszcza, że słońce zachodzi, więc wpadamy do restauracji przy hotelu Banpu nad samym morzem (tu wszystko jest nad samym morzem). A tam pad thai w jeszcze innej wersji, czyli z krabem (to zdjęcie wzbudziło na FB zgrozę).


I pad thai w bezpiecznej wersji z kurczakiem.


A na deser na nocnym targu przy Rural Road nieśmiertelny naleśnik z bananem i czekoladą. Uśmiech Tajki gratis.


Mieszkając na odludziu, możliwości kulinarne mieliśmy ograniczone, choć nie jest to do końca prawda, bo każda restauracja ma menu liczące kilkadziesiąt lub kilkaset pozycji. Magda G. złapałaby się za głowę, ale niesłusznie. Potraw de facto jest kilka, a mnogość wynika z licznych wariacji. Powiedzmy, że na zapleczu stoi siedem garnków. Dopuszczając możliwość łączenia dowolnej liczby składników w nich zawartych mamy 127 różnych potraw (to będą chyba kombinacje bez powtórzeń).
W restauracji Little Sunshine mieszczącej się 100 metrów od naszej willi jedliśmy nie tylko śniadania (o tym niżej), ale i obiadokolacje. W ciągu kilku dni naszą ofiarą padła m.in. zupa z mleczkiem kokosowym,


...w której roiło się od takich podejrzanych grzybów.


Po drugiej stronie stołu w roli zupy wystąpiło curry kurczakiem i ziemniakami, za którymi słowiański organizm zatęsknił po tygodniu pobytu w Azji Południowo-Wschodniej.


A potem znów pad thai z kurczakiem, tym razem z fantazyjnym szczypiorem.


Coś, co pad thaiem raczej nie jest.


Fantazyjnie podany ryż z kurczakiem (wydrążony ananas to patent chyba równie powszechny, jak nasz żurek w chlebie, widziałem go również w Bangkoku).


I jeszcze raz curry, ale w wersji bez ziemniaków (czyli coś jak znana z filmu „Zmiennicy” zamiana bigosu w kapuśniak i odwrotnie).


Ponownie nieodzowne na wybrzeżu owoce morza.


I można rozmawiać o deserze. Powiedzmy smażony banan z lodami.


Albo słynny split banana z lodami. Słynny z tego, że dłużej się nazywa niż się przygotowuje (przekrojenie banana nie zajmuje dużo czasu…).


Do popicia koktajl ze smoczym owocem. Znaczy się pitają.


Kończąc wątek Little Sunshine, zajrzyjmy na nasze śniadania. Okcydentalna nuda, choć pyszna i pożywna.


Bonus. Tak wnikliwie przyglądaliśmy się żniwom na palmie kokosowej, że zostaliśmy obdarowani kokosami.


I znów w Bangkoku. Tydzień w Chinatown. Na początek uliczne dim sumy z wieprzowym nadzieniem BBQ.


Skromne śniadanie w kawiarence przy ulicy Yaowarat, naprzeciw naszego hotelu Shanghai Mansion.


Shanghai Mansion to naprawdę wspaniały hotel, najbardziej stylowa miejscówka w Chinatown, ale nie skorzystaliśmy z tamtejszych śniadań, mając na wyciągnięcie ręki cały tajsko-chiński street food. Skwapliwie za to skorzystaliśmy z codziennej gratisowej przekąski, na którą składają się m.in. nieziemskie dim sumy ze słodkim sosem.


I z czymś takim, z mięsnym nadzieniem.


Wizytę na słynnej ulicy Khaosan rozpoczęliśmy ostrożnie od naleśnika.


Potem była muzyka, a zakończyliśmy durianem. Ani tak nie śmierdzi, jak straszą, ani nie jest tak smaczny, jak obiecują. Marketing robi jednak swoje i kosztuje ze dwa razy więcej niż powinien.


Wracamy na naszą ulicę Yaowarat. Prawie codzienny rytuał to wychylenie soku z granatów w stoisku u progu naszego hotelu.


Najwyższa pora zmierzyć się z prawdziwym street foodem na naszej ulicy, czyli zasiąść w którejś z restauracji (lepsze będzie słowo jadłodajni) ze stolikami wdzierającymi się na pasy drogowe jezdni. Wybór pada na T & K Seafood.


Nie tak łatwo. Trzeba odstać swoje w kolejce do stolika. Co robi pan na zdjęciu? Jest panem życia i śmierci (sytości i głodu!) konsumentów, czyli przydziela miejsca. Załapaliśmy się w miarę szybko na krzywy ryj. Wbrew pozorom Europejczyków nie ma w tym tłumie aż tak dużo. Skorzystaliśmy na gościnności Tajów.


Streetfoodowo-fastfoodowe krewetki i kalmary smażone w cieście.


I bardziej efektowne krewetki grillowane.


Bangkok to nie tylko tajska i nie tylko chińska, ale również hinduska kultura. W ramach interludium odwiedzamy świątynię sikhijską oraz nieodległą, po drugiej stronie ulicy Chakkraphet, restaurację hinduską Simin. A w niej klasyka, czyli dal.


Deser zjemy już na naszej ulicy. Wiadomo, mango sticky rice. Wcale nie ostatnie. Tym razem w wersji z czymś czarnym, ale nie pamiętam czym.


Wizyta na megatargowisku Chatuchak to nie tylko okazja, by wydać małą fortunę na zupełnie niepotrzebne rzeczy, ale również sposobność, by coś zjeść. Na drugie śniadanie powiedzmy grillowane ośmiorniczki.


A na lunch wizyta w Hiszpanii. Tzn. u Ferdynanda, najprawdziwszego Hiszpana, który serwuje najprawdziwszą paellę. Paella w Tajlandii? Czemu nie, mają tu wszystkie składniki. No i jest okazja powiedzieć „muchas gracias”.


Chwila teorii, czyli wizyta w Muzeum Siamu. Jedna z ekspozycji poświęcona jest tajskiej kuchni. Na tablicy widzę groźne słowa „trawa cytrynowa” i „kafir”. Nie przypadły mi do gustu i co mi pan zrobisz.


Wracajmy do praktyki. Ostatnie mango sticky rice w cukierni Kor Panich przy ul. Thanon Tanao. Chyba najlepsze ze wszystkich. Wyspecjalizowane miejsce, docenione przez przewodnik Michelina.


Z ulicznych przygód w chińskiej dzielnicy - to wyglądało jak fajny orzeźwiający napój. Okazało się mieszaniną kilkunastu ziół, z szałwią na czele.


Przedostatni wieczór, wracamy w rozrywkowe rejony. Tym razem jednak nie na Khaosan Road, a na nieco spokojniejszą pobliską Rambuttri. Na dobry wieczór wizyta w restauracji Tam Kin Kan. Nic nie przebije sałatki z papają, chili i orzeszkami.


Może tylko zupa wonton.


Każda wyżerka kiedyś się kończy… Ostatniego dnia relaksujemy się w galerii Iconsiam. W którejś z dziesiątek restauracji trafiamy na japońską wołowinę wagyu. W Polsce kilogram kosztuje tysiąc złotych. W Tajlandii nie musiałem brać kredytu. Nie chcę wyciągać zbyt daleko idących wniosków, że nie była to jednak wagyu…


Co do kaczki w tej sałatce, nie ma wątpliwości. To kaczka.


Krótko mówiąc – to wszystko jest smaczne…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz