Ostatni tegoroczny koncert jak przed rokiem – to samo miejsce, ten sam organizator, tak samo zimno, znów zabrakło biletów i taki sam wysoki poziom artystyczny. Czyli na dziedzińcu olsztyńskiego zamku, MOK, przejmujące do szpiku kości minus 2 stopnie, bilety kupiliśmy w czasie pobytu w Bangkoku, a wysoki poziom artystyczny zapewnił tym razem zespół Voo Voo z gościnnym udziałem Króla.
Jako psychofani przyszliśmy godzinę przed koncertem, zajęliśmy najlepsze miejsce przed samą sceną i… zamarzaliśmy. Gorąco się zrobiło, gdy w oknie zamku pojawił się mistrz saksofonu.
Voo Voo to obecnie zespół ponadczasowy. Dosłownie. Składa się z muzyków reprezentujących cztery dekady. Wojtek Waglewski urodził się w latach 50. Mateusz Pospieszalski w latach 60. Karim Martusewicz w latach 70., a Michał Bryndal w latach 80. Można byłoby powiedzieć, że to mieszanina rutyny i młodości, ale przecież nie będziemy zarzucać Bryndalowi rutyny a Waglewskiemu wypominać młodego wieku… Czy jakoś tak.
Dlatego grają bawiąc się i bawią się grając. Profesjonalny luz pod wodzą wyluzowanego profesjonalisty.
W pakiecie z Voo Voo był Król, a w pakiecie z Królem była jego żona Iwona. Sympatyczny moment koncertu, choć trwający tylko dwa utwory. Widać spieszyli się „Do domu”, że tak błyskotliwie zażartuję.
Muzyka gorąca, powietrze zimne. Trudno klaskać w rękawiczkach, więc entuzjazm okazywaliśmy przeważnie paszczowo. Widać mało entuzjastycznie, bo Voo Voo zagrało, ukłoniło się i poszło. Bez bisu. Za co serdecznie jestem wdzięczny, bo zimno jak cholera.
Odnoszę wrażenie, że to mój pierwszy koncert Voo Voo (w każdym razie nie mogę sobie przypomnieć), więc to dobra pora na archiwalny kącik prasowy, czy zajrzenie do miesięcznika „Non Stop” z 1986 roku:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz