W 10. dniu pobytu w Tajlandii w końcu i my trafiliśmy na osławioną Khaosan Road. Niczego dobrego po tym wyklętym przez wszystkie silące się na oryginalność przewodnikach (a innych chyba już jeśli o Bangkok nie ma) zakątku się nie spodziewaliśmy. Ale skoro spędziło się dobę w podróży, nie będziemy marnować żadnej okazji.
No więc niczego dobrego się nie spodziewaliśmy. Poza muzyką. Powiedzmy, że się nie zawiedliśmy. Praktycznie w każdym klubie, a kluby są co dwa metry, ktoś coś gra. Nie przejmując się mniej lub bardziej zagłuszającym kolegą obok. Choćby „Hotelem California”, co zapowiadał któryś z przewodników i co faktycznie usłyszeliśmy już przechodząc obok drugiej knajpy. Najpierw zakotwiczyliśmy jednak w Is Orange.
Trzeba przyznać, że tutejszy rezydent wygląda stylowo.
Z wyglądu nic jednak nie wynika. Muzycznie nie spodziewajmy się flower power. Jest dość eklektycznie, chociaż królują chyba lata 90.
Ale potrafi się zagłębić we wczesne lata 60. „All My Loving” jest chyba jakimś dużym evergreenem w Tajlandii, bo słyszałem je tu wielokrotnie.
Konsumpcja tego co trzeba za nami, więc pora zmienić lokal, po drodze posilając się naleśnikiem z bananem.
Odległy o 40 metrów The Hub oferuje lepsze warunki muzyczne. Jest scena, w dodatku umiejscowiona kilka metrów od ulicy, wystarczająco, by „Hotel California” nie mieszał się z „No Woman, No Cry”.
To były akurat złe przykłady. Tutaj się gra dużo bardziej współcześnie, przeważnie lata 90! Dziwne. Przecież to muzyka rodziców tych dzieciaków… „Wake Me Up When September Ends” Green Day z 2004 roku. Niby niedawno, ale oni mieli wtedy chyba po 5 czy 10 lat…
Radiohead – „Creep” z 1992 roku. Nie przypuszczam, by ktoś z członków zespołu był na świecie.
Nirvana – „Smells Like Teen Spirit”. Wokalista chyba zaraz straci głos, więc może już sobie pójdziemy…
Na finał dnia relaksujemy się muzycznie w naszym hotelu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz