Muzyka na żywo w Shanghai Mansion Bangkok przywitała nas już w pierwszych sekundach pobytu w tym najbardziej stylowym hotelu Chinatown. Trudno oczekiwać, by w czterogwiazdkowym hotelu grali punk czy metal, więc łagodny jazz, bardzo często z lat 30. XX wieku, był jak najbardziej na miejscu. Spędziliśmy tu kilka muzycznych wieczorów, dłuższych lub krótszych, wszystkie urocze.
12 grudnia kilka chwil uspokojenia po muzycznej wizycie na Khaosan Road.
„Stand By Me” idealnie pasuje do koktajlu z mango.
13 grudnia pierwsza dawka przeważnie przedwojennego jazzu.
No i pierwsze dłuższe spotkanie z tutejszym rezydentem. Jesteśmy w Chinatown, więc zapewne jest Chińczykiem, co nie tylko widać, ale również słychać w charakterystycznym akcencie, zupełnie innym niż w innych częściach Bangkoku (rozmawianie w Chinatown po angielsku jest dużo łatwiejsze).
14 grudnia uderzeniowa dawka jazzu, oczywiście przeważnie przedwojennego. Najpierw nasz chiński ulubieniec, który jest sprawdza się zarówno jako solista, jak i członek zespołu. Śpiewa, gra na gitarze (nawet ekscentryczne solówki) oraz na instrumentach dętych.
To musi być jakiś utwór z lat 30. XX wieku. Nadaje się, jak widać, do tańca.
Zabawy ciąg dalszy. Brzmi jak standard, a ja nie znam…
Nareszcie coś znanego. Trudno nie znać „Moon River” ze „Śniadania u Tiffany’ego”.
W połowie utworu dołącza kolega z sali. Wejście muzycznego smoka.
Ostatni solowy fragment, czyli „Bésame mucho”. Już to w tym roku słyszałem za granicą w zupełnie innym kręgu kulturowym.
Już mam za sobą kilka klubowych koncertów w Bangkoku, więc rozumiem, że tu wykonawcy zmieniają się co godzinę. Do naszego ulubieńca dołącza cały zespół. A może to on dołącza do nich.
Na początku „What a Wonderful World”, czyli Louis Armstrong wiecznie żywy.
Zagłębiamy się na poważnie w jazzowe standardy. „All of Me” z 1931 roku (autorzy Gerald Marks i Seymour Simons).
Też niewątpliwie standard, ale nie rozpoznałem…
Znów coś z 1931 roku, czyli „Dream a Little Dream of Me” (muzyka Fabian Andre i Wilbur Schwandt, słowa Gus Kahn).
A ten standard pochodzi z 1930 roku. „Exactly Like You” (Jimmy McHugh i Dorothy Fields). I kończy nasz wieczór 14 grudnia w barze naszego ukochanego (już to wiemy) hotelu.
Wieczór 15 grudnia wymaga pewnego wstępu. Tego dnia cała Yaowarat Road, główna ulica Chinatown, przy której znajduje się nasz hotel, została eksperymentalnie zamknięta dla ruchu kołowego. Dla wyjaśnienia dramaturgii dodajmy, że to jakieś pięć pasów w jednym kierunku z korkiem trwającym praktycznie całą dobę, a na obrzeżach na wąziutkich chodnikach nieoddzielonych praktycznie od jezdni odbywa się jedna wielka orgia street foodu. W Bangkoku dojrzeli chyba do tego, że pora spróbować przywrócić ulice ludziom. Zamknięcie jezdni było takim wydarzeniem, że pojawił się sam premier Tajlandii (biały rękaw koszuli w górze). Eksperyment ma być powtarzany w każdą trzecią niedzielę miesiąca…
Paradoks polega na tym, że zamknięcie ulicy dla samochodów i motocykli spowodowało jeszcze większy hałas przy naszym hotelu.
Po prostu entuzjazm musiał znaleźć swe ujście…
A w środku nasz ulubieniec pojedynkował się z ulicznym hałasem przy pomocy Beatlesów. Na filmie, dzięki mojemu mikrofonowi kierunkowemu, słychać lepiej niż na żywo. „All My Loving” już chyba trzeci czy czwarty raz słyszymy w Bangkoku.
Idąc za ciosem „In My Life”.
Lekko w bok od Beatlesów, czyli „Jealous Guy” Johna Lennona.
Wracamy do Beatlesów. Najpierw „Let It Be”.
I ostatni raz The Beatles dzisiejszego wieczora. Na ulicy jakby nieco ciszej, a tutaj „While My Guitar Gently Weeps”.
Pora to podsumować napiwkiem (Tajowie nie są na nie pazerni, ale doceniają) i sympatyczną rozmową, w której wyjaśniliśmy sobie, kto jest większym fanem The Beatles. Moja pozycja negocjacyjna była osłabiona przez koszulkę z jęzorem The Rolling Stones.
Na ulicy już zupełnie cicho, do akcji wkracza eteryczna dziewczyna. Już chyba nie ma wątpliwości, że tu występuje przedstawiciele chińskiej mniejszości.
Na zupełne ukojenie „Lovin' You” Minnie Riperton sprzed 40 lat.
16 grudnia spędziliśmy zupełnie gdzie indziej, ale 17 grudnia, ostatnie godziny przed wylotem, ostatni raz zasiedliśmy w barze Shanghai Mansion Hotel. Nasz chiński kolega wiedział, że już wyjeżdżamy, więc to wykonanie „In My Life” jest specjalnie dla nas… Dzięki!
Pożegnaliśmy się nie tylko z muzykiem. Przez tydzień zdążyliśmy się stać na tyle stałym elementem hotelowego baru, że nasze walizki dostrzegła cała obsługa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz