Czy w Grecji jest smacznie? Wszędzie jest smacznie, jeśli jesteś głodny i zrobiłeś wcześniej kilkanaście tysięcy kroków po Akropolu lub Agorze albo przejechałeś kilkadziesiąt kilometrów fiatem panda po zabójczych serpentynach wyspy Naksos.
Poprzedniego dnia wieczorem siedzieliśmy (klęczeliśmy nabożnie) na koncercie Nicka Cave’a w Krakowie, a teraz, pół godziny przed północą i kwadrans po zakwaterowaniu się w naszym apartamencie przy ul. Athinas, zamawiamy w Atenach dwa duże gyrosy – ja z kurczakiem, małżonka z wieprzowiną. Tak to można żyć!Rzecz dzieje się w Tylixto Greek Wrap przy ul. Aiolou 19, miejscu bardzo obleganym (tak obleganym, że znajdująca się obok lodziarnia czy cukiernia odgrodziła się barierką z kartką, że tu kończą się gyrosy).
Cała ta przyjemność w akceptowalnej jak na pierwszy wieczór łącznej cenie 16,4 euro (w tajemniczy sposób rozbitej na dwa paragony):
I żeby dokończyć wątek papierologii, to po odejściu od kasy dostajesz taki kwitek i czekasz aż pani zawoła „Jajecznica z trzech jajek na smalcu, odbierać!” (żartuję, woła po numerku).
Nocleg bez śniadania, więc rano trzeba udać się na miasto. W polecanej przez znanego blogera obżartucha śniadaniowni komplet głodomorów, więc trafiamy do miejsca o nazwie Folk przy ul. Vissis 2, gdzie dość przypadkowo wybieramy kanapkę z pastrami (zupełnie inne doznania niż w Katz’s Delicatessen rok temu) oraz omlet (też daleko mu do nowojorskich).
Omlet na szczęście odbiega od nowojorskich również ceną (tak lekko licząc dwukrotnie), więc nie ma co narzekać. Kanapka z pastrami była tańsza od nowojorskiej jakieś trzy razy, ale po pierwsze to zupełna inna liga, a po drugie nie ta kategoria wagowa.
Na drugie śniadanie kupujemy sobie ateńskie obwarzanki (wszak nie „obarzanki” chyba, tak czy owak nie obwarzane raczej). Są zwykłe, są z czekoladą, co wykąpane w cukrze. 1,5 euro, nie trzeba sprzedawać nerki, a można się najeść.
Wieczorem, po zejściu z Akropolu (a właściwie po wygonieniu nas z niego, bo się ściemniało), trafiamy do Anafiotika Cafe przy ul. Mnisikleous 24, czyli jednej z dziesiątek knajpek u podnóża tego wzgórza. Nie wiem, jak to działa, bo okolica jest przecież typowo turystyczna, ale te wszystkie miejsca mają wysokie oceny (nie udało mi się zobaczyć niczego poniżej 4,2). Zadowolony przyglądam się żonie, która w oczekiwaniu na kolację kontempluje ten piękny widok na Akropol.

Na przystawkę fava oraz jakaś wariacja na temat greckiego białego sera.
Główna atrakcja wieczoru to smażone kalmary.
I niech nam ośmiorniczki nie przesłonią faktu, że w drugą stronę widok też jest niezły – na horyzoncie rozświetlone wzgórze Likawitos.
Ci, którym widoki nie są potrzebne do smaku, zasiadają na dole na schodach. To prawdziwe kulinarne zagłębie, bo gąb do wykarmienia tu nie brakuje.
Wracamy tu następnego dnia, ale do sąsiedniej restauracji, czyli Anefani. Na przystawkę jakaś marynowana makrela oraz fava (najlepsza, jaka się trafiła).
W roli niezwodnych owoców morza tym razem krewetki (fajne, ale najlepsze czekają nas za kilka dni i kilkaset kilometrów stąd).
No i w końcu może jakieś suwlaki. Po co ta pita na spodzie, mało kalorii?
Następnego dnia przy ul. Diogenous (chodzi o tego Diogenesa?) odkrywamy Aerides Plaka Restaurant. Miejsce nie do przecenienia – w samym środku tego turystyczno-kulinarnego pandemonium, ale zarazem w nieco ukrytym zakątku. No i można się najeść samymi smacznymi przystawkami, np. smażoną cukinią, sałatką grecką, pieczonymi ziemniakami i saganaki, czyli smażonym serem.
Kasa restauratorom na pewno się zgadza…
Późny wieczór na dachu. Attic Urban Rooftop obok placu Monastiraki, oczywiście z widokiem na Akropol. Wiadomo, co było na stole…
Rano śniadanie w wyrafinowanym miejscu przy ul. Aiolou 52. Miejscówka nazywa się Ateno Cook & Deli i serwuje to samo, co wszyscy, ale inaczej. Tutaj jajka sadzone oraz jajecznica z truflą.
Cenowo nawet przystępnie.
Po intensywnym dniu (m.in. w Muzeum Archeologicznym) wróciliśmy do Aerides Plaka Restaurant, znów głównie na przystawki: fava, smażone kalmary, fasola i niezawodne kulki mięsne.
Łapiemy się za portfele.
Nie jesteśmy tu jeszcze tygodnia, a już mamy swoje ulubione miejsca. Rano wracamy na śniadanie do Ateno Cook & Deli. Znów idziemy w jajka, ale tym razem ze smażonym awokado oraz klasycznie (choć nie do końca) sadzone.
Portfel mniej boli niż wczoraj wieczorem.
Pora w końcu zmierzyć się z zagłębiem restauracyjnym przy pl. Monastiraki (turystyczna zagłębiowość tego miejsca wyraża się choćby w tym, że pan kelner uprzejmie radzi, by torebkę trzymać przy sobie). Obiad w The Greco's Project przynosi dolmades, suwlaki i niewidocznego na zdjęciu kebaba. Szału nie ma, ale w 1984 roku w barze Tramp w Kętrzynie jadło się gorzej.
No i w Trampie było jednak taniej.
A jak karmią na wyspach? Przekonamy się na Naksos, czyli w samym sercu Cyklad.
Karmią schyłkowo… Godzinkę po wylądowaniu na tutejszym lotniseczku zasiedliśmy w restauracji Trata przy plaży Agios Georgios, gdzie jedliśmy chyba ostatni posiłek serwowany w tym sezonie (następnego dnia szef zasłonił knajpę folią i zorganizował sobie prywatnego grilla). Smaczny i tani, trzeba przyznać. I coś mi się wydaje, że już bez fakturki…
Następnego dnia rano odwiedzamy bar Relax w sercu chory (w sensie w stolicy wyspy), gdzie serwują nam tradycyjny grecki jogurt z miodem. Sztucznym, co chyba nie należy do tradycji.
Na szczęście na naszej plaży poziom dużo wyższy. Nasz gospodarz prowadzi nie tylko pensjonat, ale i Paradise Restaurant Café. Też za dwa dni zamknie, ale zdąży nam zaserwować pyszną doradę i kulki mięsne.
Rybka, zupełnie jak w Polsce, najdroższa nie tylko naszemu sercu, ale i portfelowi.
Następnego dnia, wyciągając co się da z silnika fiata panda, docieramy do miejscowości Chalkio w górach, a w niej do Cafe Greco, gdzie posilamy się czymś w rodzaju szarlotki oraz bougatsem, czyli ciastem filo z nadzieniem z semoliny. Warto było dziewięć dni temu wsiąść na dworcu Olsztyn Zachodni w pociąg do Krakowa, przespać się w hotelu w pobliżu Tauron Areny, polecieć samolotem do Aten, następnie polecieć na Naksos, wynająć samochód i dotrzeć tu, by skosztować tych smakołyków.
Jak za takie atrakcje, to nie jest to paragon grozy.
Trzeba coś jednak zjeść na serio. Po zjechaniu z gór zajeżdżamy do chory, gdzie przy ul. Protopapadaki nasze serca zdobywa Taverna, w której na odsłonięty od wiatru stolik wjeżdżają soczysta ośmiornica i aromatyczne risotto.
No to wieczór skromnie w Paradise Restaurant Café przy kawie i z widokiem na zachód słońca.
Następnego dnia dotarliśmy fiatem panda na plażę Agios Prokopios, gdzie w restauracji Colosseo jedliśmy, jak głosi rachunek, „żywność”, czyli jakieś desery.
Na prawdziwe jedzenie wróciliśmy do znanej nam już Taverny w chorze. Po pierwsze świetne krewetki („Skąd macie takie niesamowite krewetki?” – pytam kelnera, w nadziei, że dowiem się o ich greckim rodowodzie… Przestępując z nogi na nogę odpowiada, że różnie – raz z Argentyny, raz z Filipin. Ciekawe skąd pochodzą sprzedawane w naszych warmińsko-mazurskich smażalniach ryby?).
O pochodzenie mięsa na te kotleciki już nie pytam, bo też pyszne, ale przecież ani to wołowina, ani z Argentyny.
Pora poplażować. Na leżakach przy plaży Agios Georgios obok hotelu Ippokampos tutejszy (no, mam nadzieję, że nie z Argentyny) kitron smakuje najlepiej. I wygląda adekwatnie.
Obiad znów (nie będziemy już eksperymentować) w Tavernie. Ciekawa wersja favy.
Z konkretnych rzeczy, to takie oto mięsko:
Oraz takie oto kiełbaski rodem z Naksos (wierzę, bo muszę).
Następny wieczór, ostatni na wyspie, kończymy w niczym szczególnym, czyli w Bossa Cafe. Niezły widok na zachód słońca piramidalny jak stos pankejków. To była błędna decyzja dietetyczna.
Ostatnie dni w (ponownie) Atenach zaczynamy w znanej nam już z dobrej strony restauracji Ateno Cook & Deli. Pierwsza i ostatnia w czasie tej peregrynacji musaka. Ale jakże inna, taka w wersji premium, gdzieś tak na ćwierć gwiazdki Michelina.
Dla odmiany coś zupełnie mięsnego, czyli carpaccio. Wołowina, a jakże. Umieją.
Ceny takie, jakby już te ćwierć gwiazdki dostali.
Kolejnego dnia, po złażeniu wszerz i wzdłuż Agory, planujemy obiadować w naszej okolicy (mieszkamy znów niedaleko pl. Monastiraki, tym razem na ul. Mitropoleos). A tu jest sam środek greckiego długiego weekendu (pojutrze święto państwowe, czyli Dzień Ochi, na pamiątkę tego, że w 1940 roku premier Joanis Metaksas powiedział Mussoliniemu „nie”), więc „All the Seats Were Occupied”, jak mówi tytuł przedostatniego utworu na prześwietnym albumie „666” greckiej grupy Aphrodite's Child z Vangelisem i Demisem Roussosem w składzie (na pewno wszyscy wiedzą…), którego słuchanie w samolotach latających nad Grecją jest jak jedzenie bigosu w Polsce. Tłok jak w Tajlandii:
Udaje się zasiąść nieco z boku tej kilkusetmetrowej biesiady w restauracyjce Eatery przy ul. Mitropoleos 63. Po pierwsze falafel, czyli zestaw wegetariański.
Po drugie mix grill. Smakował lepiej, niż wygląda. Świetne skrzydełka barbecue.
Przy kasie jeńców nie biorą.
Przedostatni poranek w Atenach planujemy zacząć śniadaniem w znanym nam już dobrze Ateno Cook & Deli, ale po wyjściu z kwatery trafiamy za rogiem na knajpkę Athens Icon przy ul. Ermou 67, gdzie śniadamy bardziej tradycyjnie: jaja po benedyktyńsku i szakszuka.
W Olsztynie na Starym Mieście szakszuka póki co połowę tańsza…
Kończymy tam, gdzie zaczęliśmy 15 dni temu. Ostatni ateński posiłek (no, wieczorem będzie jeszcze bonus a jutro jeszcze śniadanie z lodówki) znów w Tylixto Greek Wrap przy ul. Aiolou 19. Zestaw prawie taki sam – gyros z kurczakiem i gyros mieszany. Oblężenie jeszcze większe niż dwa tygodnie temu, ale trwa przecież długi weekend. Na szczęście idzie to naprawdę sprawnie i w kwadrans oddalamy się z reklamówką pełną gyrosowego szczęścia.
Które to szczęście ma swoją cenę.
Bonus – na szczycie naszego budynku przy ul. Mitropoleos 80 jest rooftop City Zen. Oczywiście z widokiem na to, co trzeba. Lody będą dobre do tego.
No dobra, z rumem. Jeden z Kuby, drugi z Saint Lucia. Co w sumie daje…
Ma ktoś stówę do pierwszego?