sobota, 21 października 2023

Smacznego Nowego Jorku

Owszem, można byłoby pójść do nowojorskiego supermarketu, by kupić sałatę, marchewkę i inne groźne rzeczy, ale przecież nie po to tu przyjechaliśmy, by liczyć kalorie.


Zresztą amerykański ustawodawca kazał policzyć je za nas – większość produktów spożywczych w sklepach i w barach ma podaną liczbę kalorii.

W obliczu faktu, że pokonywane każdego dnia wzdłuż i wszerz Manhattanu kilometry przekładały się codziennie na średnio 1500 kalorii (a miałem nie liczyć…), można było zmierzyć się z amerykańskim żarciem bez skutków ubocznych. Na dobry początek waffle lumberjack (gofr drwala) i pancakes lumberjack (naleśniki drwala) w New York Luncheonette przy East 50th Street, czyli w dinerowni przy naszym hotelu. Gofry z kiełbasą? Łaj not…

Nota bene drwale muszą tam nieźle zarabiać.

Klasyka gatunku, czyli The Wha? Burger w Cafe Wha? Only najntis dolars.

Po głosowaniu zasłużona wizyta w Starbucksie przy Manhattan Avenue na Greenpoincie. Kawa taka sobie, ale w obliczu jet lagu nie ma co marudzić.

I jeszcze jeden raz wpadliśmy do Starbucksu, tym razem przy Dey Street niedaleko One World Trade Center. Doughnuty w glazurze średnie.

W Hard Rock Cafe przy Times Square takie atrakcje, jak boneless BBQ i spicy shrimp…

…oraz country burger i BBQ bacon burger.

Jedzenie na skrzyżowaniu świata do tanich nie należy.

Najlepsza pizza w Nowym Jorku? Strach próbować odpowiedzieć na to pytanie. Nam przypadła do gustu ta w Village Square Pizza przy Lexington Ave, która wzmocniła nas po wyjściu z Met.

Sernik nowojorski to nie to, co jemy w Polsce na święta… Ten został nabyty w Eileen's Special Cheesecake, a następnie skonsumowany na pobliskim Lt. Petrosino Square.

Chyba cała kuchnia amerykańska jest zaimportowana, a następnie poddana procedurze big size. Ta na przykład kanapka z pastrami w Katz's Delicatessen przy East Houston Street ma korzenie gdzieś nad Wilią i Dunajem. Pół kilograma! Za 27,45 USD mogą się najeść dwie osoby, które niedawno przeszły przez cały Dolny Manhattan.

W klubach biją się o Złotą Patelnię, np. w Birdlandzie obowiązkowa konsumpcja to 20 USD na osobę (nie licząc biletu). Całkiem udana margherita i niezłe smażone kalmary.

Na przykładzie rachunku z Birdlandu, zauważmy kilka rzeczy. Kelnerzy często piszą ręcznie „Thank You!”, co ma na pewno być sympatycznym sygnałem dla klienta, który ma zdecydować, ile dać napiwku. Zdecydować nie „czy dać”, ale „ile dać”. Czekam aż ten model biznesowy dotrze do Europy. Rachunki natomiast wystawia się bardzo sprawnie. Nie ma tego dramatycznego oczekiwania aż polski kelner teatralnie przejdzie się i dojrzeje.

Były dwie sytuacje azjatyckie. W Chinatown wpadliśmy do West New Malaysia przy Bayard Street. Tak wygląda malezyjski satay chicken (pani rutynowo upewniła się, że nie jesteśmy uczuleni na orzechy, najwyraźniej nie chciała płacić 300 mln USD odszkodowania).

A tutaj yang chow fried rice, czyli dalekowschodnia klasyka.

I inna klasyka, czyli cantonese chow fun. Zawarta w nazwie kantońskość tej zupy (?) nie pozwala nam dłużej udawać, że ta malezyjska oferta kulinarna jest w zasadzie tożsama z chińską.

Jak na Nowy Jork tanio, ale taka dzielnica.

Joe’s przy East 48th Street to miejsce w centrum Manhattanu, które można nazwać restauracją. Będzie drożej. I powiedzmy, że znów po chińsku. Chicken soup dumplings, czyli pieróg z rosołem do wyssania.

Obok lądują pan fried pork dumplings, czyli smażone pierogi z wieprzowiną.

Coś dla prawdziwych twardzieli (czyli Żony) – wok roasted squids with peppery salt, czyli pieczone kalmary w woku z pieprzną solą. Bez popitki! Kucharze i kelnerzy przychodzili podziwiać.

Mój kurczak w pomarańczach nie był aż tak pikantny, ale kosztował mnie dodatkowe trzy cole… Kolorystyka jak w MoM-ie.

Cenowo jak widać. Był czas przyzwyczaić się…

Nowy Jork bez hot doga z budki byłby nieważny. Korzystamy z sieci Sabrett przy Central Park West z widokiem na Dakotę. Bułka z parówką i musztardą nie mogą być niesmaczne.

Dla odmiany może coś po meksykańsku? Los Tacos No.1 przy Park Avenue nieopodal One Vanderbilt. Jeden tacos z wieprzowiną, drugi z kurczakiem i quacamole. Oba smaczne, oba niewygodne. Podobno cała przyjemność polega na tym, by się upierdzielić.

Z Półwyspu Jukatan przenieśmy się (w myślach) na Półwysep Apeniński, a konkretnie do dzielnicy Little Italy, gdzie przy Mulberry Street jest Cannoli King. Tutejsze cannoli zupełnie jak w Neapolu.

Do pełnego (?) obrazu brakuje chyba tylko bajgla (krakowski wkład w nowojorską myśl kulinarną), oczywiście najlepiej „ze wszystkim”. Można na ulicy, ale wygodniej w naszej niezawodnej dinerowni New York Luncheonette. Tutaj „ze wszystkim” pod postacią „bagel all the way”.

W domu bułka z serkiem twarogowym i łososiem wychodzi mi dużo taniej.

Pączki na dworcu, czyli donaty (doughnut) w Dining Concourse na Grand Central Terminal. Dużo lepsze niż w Starbucksie.

I na to wszystko do popicia woda o wdzięcznej dla nas nazwie Poland Spring. Z Polską, o ile rozumiem, nie ma jednak nic wspólnego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz