Media wielokrotnie i z lubością donosiły o powtarzających się sytuacjach w muzeach sztuki nowoczesnej, gdy nieświadome niczego panie sprzątaczki wyrzucały, myły lub inaczej demolowały wystawione tam dzieła sztuki, uznając je za śmieci lub brud. W Museum of Modern Art wszystko dawno posprzątane.
Nie chcę powiedzieć, że się zawiodłem MoM-ą, bo to świetne muzeum, bez którego nie wyobrażałem sobie wizyty w Nowym Jorku. Stanąłem przed dziesiątkami obrazów, które znam od dziesiątków lat! Na pewno dłużej niż Glenn D. Lowry jest dyrektorem MoM-y, a jest nim prawie 30 lat, najdłużej ze wszystkich szefów tej istniejącej prawie sto lat instytucji. Jak na muzeum sztuki nowoczesnej, to dość długo… W każdym razie nie stanąłem przed żadnym dziełem, nad którym bym się zastanawiał, czy to jeszcze sztuka, a tego oczekuję od muzeów sztuki nowoczesnej. „Nowoczesność” w obejrzanej przeze mnie części MoM-y kończy się przeważnie na latach 50. XX wieku., a większość dzieł pochodzi z czasów sprzed prezydentury Woodrowa Wilsona (w związku z tym, że to w większości sztuka europejska, lepiej zabrzmi, że z czasów, gdy żył jeszcze Franciszek Józef I). Zapewne, gdybym znalazł czas na wizytę w MoMA PS1, czyli oddziale znajdującym się na Queensie, miałbym pełną satysfakcję.
Zaskoczyło mnie natomiast na plus to, że nie było tłoku. Więcej ludzi pcha się do modnych miejsc gastronomicznych lub do jąder byka przy Wall Street, niż pod obrazy Dalego. W Luwrze przed „Moną Lisą” dziki tłum, a tu proszę – „Trwałość pamięci” na wyciągnięcie ręki i nikt nie dyszy za plecami.
Pod „Pannami z Awinionu” też tłoku nie ma.
Zresztą może z tą nowoczesnością nie jest tak źle, skoro mam w domu dokładnie taki oto stoliczek, który zaprojektowała w 1927 roku Eileen Gray (ten egzemplarz pochodzi z 1976 roku, roku śmierci projektantki, a mój domowy pewnie z 2014).
Najbardziej nowoczesny w całej MoM-ie wydaje mi się front budynku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz