O ile z niejasnych przyczyn zbagatelizowałem polski koncert Rolling Stonesów w 2007 roku (może dlatego, że skoro byłem w 1998 roku, to uznałem, że nie wtacza się dwa razy kamienia do tej samej rzeki), to obecną trasą żyję od wielu miesięcy.
Najpierw nie udało mi się kupić biletu na żaden z koncertów, jakie jesienią 2017 roku przetoczyły się przez zachodnią Europę. Potem, lekko już zrezygnowany, usłyszałem 27 grudnia (a był to ważny dzień w mej karierze…), że Stonesi zagrają w 2018 roku w Polsce. Gdzie i kiedy, nie było jeszcze wiadomo, ale satysfakcja zaczęła majaczyć na horyzoncie. Po kilku tygodniach wiadomo już było i „kiedy”, i „gdzie”, co skończyło się zakupem biletów (po negocjacjach cenowych z żoną).
Po kolejnych kilku tygodniach Paweł Jarząbek ogłosił, że robi w Gietrzwałdzie Dzień Stonesów. Nie mogło mnie tam zabraknąć, nawet jeśli termin kolidował mi z inną imprezą, której byłem organizatorem (ostatecznie tamta impreza w zasadzie się nie odbyła, co nie ma związku z moim udziałem w Dniu Stonesów, bo szczęśliwie termin gietrzwałdzkiej imprezy się zmienił, a piątkowy wieczór w niczym nie ustępował wieczorowi sobotniemu). Nie mogło mnie tam zabraknąć tym bardziej, że wcześniej plakaty z własnym nazwiskiem robiłem sobie sam, a tu proszę – ktoś mnie wrzuca na afisz.
Znajomi z gminy Gietrzwałd donosili też uprzejmie, że wiszę wszędzie…
Nie pozostało mi więc nic innego, jak ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Tym bardziej, że miałem dostąpić zaszczytu otwarcia koncertu. „Koncert” to zresztą słowo nie do końca oddające istotę gietrzwałdzkich zdarzeń. Może Piknik pod Toczącym się Kamieniem? Paweł, sceniczne zwierzę, przywitał imiennie chyba każdego widza.
No i w końcu dał sygnał, że możemy zaczynać... A ja zdążyłem jeszcze wcisnąć anegdotę, jak to przez kilkanaście lat wydawało mi się, że Paweł uczył mnie na studiach angielskiego, a on przecież uczył mnie niemieckiego. Może dzięki tej niewiedzy podjąłem się tłumaczeń z angielskiego…
Czułem się niczym Richie Havens, który swym akustycznym występem rozpoczął festiwal Woodstock. Też się długo stroiłem...
No i kamienie się potoczyły… Zacząłem od „Paint It Black”. Wiele utworów zabrzmiało dzisiejszego wieczora w kilku wersjach, ale o malowaniu świata na czarno posłuchaliśmy tylko raz i tylko po polsku.
„Honky Tonk Women”
„Jumpin' Jack Flash”
Trzy utwory i dość, żeby nie przedawkować. Godnie zastąpił mnie Janusz Sendela z Gietrzwałdu.
„As Tears Go By”. Po raz pierwszy dziś i nie po raz ostatni.
„Wild Horses”. Jedyny raz tego wieczoru (kącik Tomasza Beksińskiego, czyli jego tłumaczenie tego utworu).
Wracam na scenę. Moje ćwiczone latami zacięcie konferansjerskie każe mi wymądrzać się na temat każdego utworu.
Np. na temat „Angie”, w której odnajdujemy polski wątek.
Wartości poznawcze wniosłem też przed „As Tears Go By”, które wykonałem w ramach zaskoczenia publiczności i jeszcze większego zaskoczenia organizatorów wspólnie z Bożeną Kraczkowską.
Oczywiście po polsku. I nie było to ostatnie dzisiaj wykonanie tego utworu.
No i zaczęła się sława… Człowiek idzie kupić sobie obowiązkową kiełbaskę, a tu znienacka wywiad dla radia UWM FM przeprowadza ze mną osobiście Piotr Szauer.
Czy na sali jest lekarz? Po pierwsze nie na sali, bo graliśmy w amfiteatrze. A po drugie jest. Nawet kilku. Jeśli The Doctors leczą tak samo, jak grają, to nic tylko chorować… Zaczęli akustycznie od „Lady Jane”.
„Play With Fire”, czyli pożar minus zapałki równo się dziecko. Kto jak kto, ale lekarz powinien wiedzieć, skąd biorą się dzieci.
„As Tears Go By”. Trzeci i ostatni raz dzisiaj.
„The Last Time”
Dziś można było śpiewać tylko Stonesów lub własne utwory (z czego, niestety, nie skorzystałem). Doctorsi zagrali cztery bardzo stylowe własne utwory, utrzymane w konwencji lat 60-tych.
„Uzależniony od kobiety”
„Prosta piosenka” (nie taka prosta, świetne fragmenty sekcji dętej).
„Amnezja wokół mnie”. Klasyczny hard rock!
„Czekam na inną”. Klasyczny rock and roll!
Uzależniony, amnezja… Przyznajmy, że Doctorsi nawet na scenie nie wychodzą ze szpitala (albo raczej szpital nie wychodzi z nich). Na widowni zresztą spora grupka fanów ze Szpitala Miejskiego.
I dla pełnej jasności – w zespole występuje trzech anestezjologów (ta muzyka nie usypia), kardiolog (ale raczej budzi drżenie serca) i urolog (grają tak, że można się... wiadomo co).
Pora na repertuar Stonesów. „Honky Tonk Women” już dzisiaj słyszeliśmy i jeszcze usłyszymy.
Zupełnie jak „Jumpin’ Jack Flash”.
„I Can't Get No) Satisfaction” też było dziś trzy razy. Pierwszy raz ten hymn niespełnionych zagrali The Doctors.
Zupełnie jak „Miss You”. Tzn. też pierwszy raz zagrali to dziś Doctorsi. I to też hymn niespełnionych.
A że sztuka to wielki cudzysłów, sam bez frustracji mogłem wyśpiewać po chwili, że „Miss You”. Na wszelki wypadek za moimi plecami kręcił się kardiolog…
I, ciekawostka, okazało się, że „uuu” i „aaa” po angielsku i po polsku jest tak samo.
„(I Can't Get No) Satisfaction”, czyli koniec tych męczarni. I jeszcze reklama „The Wall” po polsku, odległego od rockandrollowego cyrku Stonesów, ale nie dzielmy zespołów na słuszne i niesłuszne. Dla wszystkich wystarczy satysfakcji za murem.
Najwyższa pora na gwiazdę wieczoru. Paweł zapowiedział Tumblin' Flash i od razu pokazał jak będzie!
I oczywiście się nie mylił, co usłyszeliśmy już w czasie „Jumpin’ Jack Flash”.
„Tumbling Dice”. Fajne jest w tym zespole, że grają naprawdę przekrojowo. Stare i nowe kawałki Stonesów. Znane powszechnie i znane znawcom.
„Start Me Up”
Czyli panowie Doctors zostawili jakąś kopertę. Poczucie humoru Jakuba Giernatowskiego vel Micka jeszcze nie raz nas dzisiaj zaskoczy :)
„You Got Me Rocking”
„Honky Tonk Women”. Mówiłem, że jeszcze będzie?
„Don’t Stop”
„Sway”, czyli ile można mieć ulubionych piosenek Stonesów?
„You Can't Always Get What You Want”, czyli klimaty gospel jak najbardziej wskazane w gminie pełnej cudów.
„Under My Thumb”. O, i tu mnie zaskoczyli. To był mój pierwszy ulubiony kawałek Rolling Stonesów, jakieś 38 lat temu.
Podobnie jak „Get Off of My Cloud”.
„I’m Free”, czyli pozostajemy w połowie lat 60-tych.
Ale szybko je opuszczamy wraz „Beast of Burden”.
„Gimme Shelter”. Świetny kawałek.
„Miss You”. Tęskniłem za tym utworem, nie graliśmy go tu z godzinę…
No i nadszedł ten moment, gdy wszystkie podmioty wykonawcze zameldowały się na scenie, by wspólnie wykonać „(I Can't Get No) Satisfaction”. Załapałem się na pierwszą zwrotkę, oczywiście po polsku. I oczywiście nie wiedziałem, kiedy wejść. Chyba muszę założyć swój własny rockandrollowy band (mam nadzieję, że żona nie czyta…).
Na finał, zupełnie jak na chorzowskim koncercie Stonesów 20 lat temu, „Brown Sugar”. Słodko nam!
Nie chciałbym sobie przypisywać zbyt wielkich zasług, ale to ja podpowiedziałem Pawłowi, że jest taki zespół jak Tumblin Flash'. Przyznajmy, że do coverowych zespołów z Wrocławia mam jednak szczęście.
To był koncert pełen cudów. Cudowna muzyka, cudowne zespoły, cudowna gmina, cudowna publiczność, cudowny amfiteatr… Co dalej? Za rok podobno koncert poświęcony Beatlesom (może zbiegnie się z kolejnym polskim występem Paula McCartneya, który niedługo wyda płytę). A kiedyś może muzyka Pink Floydów…
Po kolejnych kilku tygodniach Paweł Jarząbek ogłosił, że robi w Gietrzwałdzie Dzień Stonesów. Nie mogło mnie tam zabraknąć, nawet jeśli termin kolidował mi z inną imprezą, której byłem organizatorem (ostatecznie tamta impreza w zasadzie się nie odbyła, co nie ma związku z moim udziałem w Dniu Stonesów, bo szczęśliwie termin gietrzwałdzkiej imprezy się zmienił, a piątkowy wieczór w niczym nie ustępował wieczorowi sobotniemu). Nie mogło mnie tam zabraknąć tym bardziej, że wcześniej plakaty z własnym nazwiskiem robiłem sobie sam, a tu proszę – ktoś mnie wrzuca na afisz.
Znajomi z gminy Gietrzwałd donosili też uprzejmie, że wiszę wszędzie…
Nie pozostało mi więc nic innego, jak ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Tym bardziej, że miałem dostąpić zaszczytu otwarcia koncertu. „Koncert” to zresztą słowo nie do końca oddające istotę gietrzwałdzkich zdarzeń. Może Piknik pod Toczącym się Kamieniem? Paweł, sceniczne zwierzę, przywitał imiennie chyba każdego widza.
No i w końcu dał sygnał, że możemy zaczynać... A ja zdążyłem jeszcze wcisnąć anegdotę, jak to przez kilkanaście lat wydawało mi się, że Paweł uczył mnie na studiach angielskiego, a on przecież uczył mnie niemieckiego. Może dzięki tej niewiedzy podjąłem się tłumaczeń z angielskiego…
Czułem się niczym Richie Havens, który swym akustycznym występem rozpoczął festiwal Woodstock. Też się długo stroiłem...
No i kamienie się potoczyły… Zacząłem od „Paint It Black”. Wiele utworów zabrzmiało dzisiejszego wieczora w kilku wersjach, ale o malowaniu świata na czarno posłuchaliśmy tylko raz i tylko po polsku.
„Honky Tonk Women”
„Jumpin' Jack Flash”
Trzy utwory i dość, żeby nie przedawkować. Godnie zastąpił mnie Janusz Sendela z Gietrzwałdu.
„As Tears Go By”. Po raz pierwszy dziś i nie po raz ostatni.
„Wild Horses”. Jedyny raz tego wieczoru (kącik Tomasza Beksińskiego, czyli jego tłumaczenie tego utworu).
Wracam na scenę. Moje ćwiczone latami zacięcie konferansjerskie każe mi wymądrzać się na temat każdego utworu.
Np. na temat „Angie”, w której odnajdujemy polski wątek.
Wartości poznawcze wniosłem też przed „As Tears Go By”, które wykonałem w ramach zaskoczenia publiczności i jeszcze większego zaskoczenia organizatorów wspólnie z Bożeną Kraczkowską.
Oczywiście po polsku. I nie było to ostatnie dzisiaj wykonanie tego utworu.
No i zaczęła się sława… Człowiek idzie kupić sobie obowiązkową kiełbaskę, a tu znienacka wywiad dla radia UWM FM przeprowadza ze mną osobiście Piotr Szauer.
Czy na sali jest lekarz? Po pierwsze nie na sali, bo graliśmy w amfiteatrze. A po drugie jest. Nawet kilku. Jeśli The Doctors leczą tak samo, jak grają, to nic tylko chorować… Zaczęli akustycznie od „Lady Jane”.
„Play With Fire”, czyli pożar minus zapałki równo się dziecko. Kto jak kto, ale lekarz powinien wiedzieć, skąd biorą się dzieci.
„As Tears Go By”. Trzeci i ostatni raz dzisiaj.
„The Last Time”
Dziś można było śpiewać tylko Stonesów lub własne utwory (z czego, niestety, nie skorzystałem). Doctorsi zagrali cztery bardzo stylowe własne utwory, utrzymane w konwencji lat 60-tych.
„Uzależniony od kobiety”
„Prosta piosenka” (nie taka prosta, świetne fragmenty sekcji dętej).
„Amnezja wokół mnie”. Klasyczny hard rock!
„Czekam na inną”. Klasyczny rock and roll!
Uzależniony, amnezja… Przyznajmy, że Doctorsi nawet na scenie nie wychodzą ze szpitala (albo raczej szpital nie wychodzi z nich). Na widowni zresztą spora grupka fanów ze Szpitala Miejskiego.
I dla pełnej jasności – w zespole występuje trzech anestezjologów (ta muzyka nie usypia), kardiolog (ale raczej budzi drżenie serca) i urolog (grają tak, że można się... wiadomo co).
Pora na repertuar Stonesów. „Honky Tonk Women” już dzisiaj słyszeliśmy i jeszcze usłyszymy.
Zupełnie jak „Jumpin’ Jack Flash”.
„I Can't Get No) Satisfaction” też było dziś trzy razy. Pierwszy raz ten hymn niespełnionych zagrali The Doctors.
Zupełnie jak „Miss You”. Tzn. też pierwszy raz zagrali to dziś Doctorsi. I to też hymn niespełnionych.
A że sztuka to wielki cudzysłów, sam bez frustracji mogłem wyśpiewać po chwili, że „Miss You”. Na wszelki wypadek za moimi plecami kręcił się kardiolog…
I, ciekawostka, okazało się, że „uuu” i „aaa” po angielsku i po polsku jest tak samo.
„(I Can't Get No) Satisfaction”, czyli koniec tych męczarni. I jeszcze reklama „The Wall” po polsku, odległego od rockandrollowego cyrku Stonesów, ale nie dzielmy zespołów na słuszne i niesłuszne. Dla wszystkich wystarczy satysfakcji za murem.
Najwyższa pora na gwiazdę wieczoru. Paweł zapowiedział Tumblin' Flash i od razu pokazał jak będzie!
I oczywiście się nie mylił, co usłyszeliśmy już w czasie „Jumpin’ Jack Flash”.
„Tumbling Dice”. Fajne jest w tym zespole, że grają naprawdę przekrojowo. Stare i nowe kawałki Stonesów. Znane powszechnie i znane znawcom.
„Start Me Up”
Czyli panowie Doctors zostawili jakąś kopertę. Poczucie humoru Jakuba Giernatowskiego vel Micka jeszcze nie raz nas dzisiaj zaskoczy :)
„You Got Me Rocking”
„Honky Tonk Women”. Mówiłem, że jeszcze będzie?
„Don’t Stop”
„Sway”, czyli ile można mieć ulubionych piosenek Stonesów?
„You Can't Always Get What You Want”, czyli klimaty gospel jak najbardziej wskazane w gminie pełnej cudów.
„Under My Thumb”. O, i tu mnie zaskoczyli. To był mój pierwszy ulubiony kawałek Rolling Stonesów, jakieś 38 lat temu.
Podobnie jak „Get Off of My Cloud”.
„I’m Free”, czyli pozostajemy w połowie lat 60-tych.
Ale szybko je opuszczamy wraz „Beast of Burden”.
„Gimme Shelter”. Świetny kawałek.
„Miss You”. Tęskniłem za tym utworem, nie graliśmy go tu z godzinę…
No i nadszedł ten moment, gdy wszystkie podmioty wykonawcze zameldowały się na scenie, by wspólnie wykonać „(I Can't Get No) Satisfaction”. Załapałem się na pierwszą zwrotkę, oczywiście po polsku. I oczywiście nie wiedziałem, kiedy wejść. Chyba muszę założyć swój własny rockandrollowy band (mam nadzieję, że żona nie czyta…).
Na finał, zupełnie jak na chorzowskim koncercie Stonesów 20 lat temu, „Brown Sugar”. Słodko nam!
Nie chciałbym sobie przypisywać zbyt wielkich zasług, ale to ja podpowiedziałem Pawłowi, że jest taki zespół jak Tumblin Flash'. Przyznajmy, że do coverowych zespołów z Wrocławia mam jednak szczęście.
To był koncert pełen cudów. Cudowna muzyka, cudowne zespoły, cudowna gmina, cudowna publiczność, cudowny amfiteatr… Co dalej? Za rok podobno koncert poświęcony Beatlesom (może zbiegnie się z kolejnym polskim występem Paula McCartneya, który niedługo wyda płytę). A kiedyś może muzyka Pink Floydów…
Kącik okładkowy, czyli miałem taką kasetę (z tej płyty były dziś trzy pierwsze utwory):
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz