niedziela, 8 lipca 2018

Przez polską ziemię przetoczyły się Kamienie

Był 27 grudnia 2017 roku. Dzień po świętach. Wziąłem urlop, bo szykowałem się do swojego wieczornego koncertu, który zarządziłem z okazji 50. urodzin. Niestety, też swoich. Poranna wiadomość w internecie – na czerwiec planowany jest koncert Rolling Stonesów w Polsce! Nie omieszkałem podzielić się tą wiadomością z widownią, tuż przed wykonaniem „Sympathy for the Devil”.



Grudniowa wiadomość w ciągu kilku dni obrosła w szczegóły. Już było wiadomo, że jednak nie czerwiec, a lipiec. Konkretnie siódmego lipca. Potem się okazało, że jednak nie sobota, a niedziela. Dlaczego? Bo z kalendarza Mundialu wynikało, że reprezentacja Anglii może grać ćwierćfinał właśnie 7 lipca. A Mick, jak prawdziwy Anglik, nie może przegapić meczu. No i faktycznie, Anglia zagrała wczoraj ze Szwecją zwycięski ćwierćfinał, więc Stonesi byli dziś w dobrych humorach. Bo chyba nie dlatego, że dziś w końcu ostatni koncert trasy.


Skoro już było wiadomo, że 8 lipca, to teraz drugie pytanie – gdzie? Gdy okazało się, że na Stadionie Narodowym, nastąpił narodowy płacz. Oczywiście z powodu tragicznej akustyki tego obiektu. Cóż, nie ma cudów, na takim obiekcie nie osiągnie się klarownego dźwięku jak na koncercie King Crimson w Domu Pieśni i Tańca w Zabrzu.


Trzecia kwestia – bilety… Wiadomo było, że tanie nie będą. I nie były.


Prawdę mówiąc, miałem ochotę na te dwa razy droższe (w kwestii trzy razy droższych usłyszałem od Żony no pasarán), ale nie miałem szczęścia w tym chaosie sprzedażowym...


No i drugie, obok akustyki, narodowe narzekanie - na ceny biletów. Ceny transakcyjne na prawdziwie wolnym rynku zawsze są takie, jak być powinny. Ktoś chciał sprzedać, ktoś chciał kupić. Zasada ta dotyczy nawet dóbr unikalnych, wyjątkowych i jedynych w swoim rodzaju. Można windować cenę, ale zawsze jakaś granica jest (w końcu nawet da Vinci osiąga konkretne i skończone ceny, chociaż podaż jest skrajnie niska). W tym przypadku nie sądzę, by granica została osiągnięta. Myślę, że bilety spokojnie poszłyby dwa razy drożej. Byłoby tylko więcej marudzenia i może nawet niesmaku. The Rolling Stones to nie są dobra substytutywne, niczym ich nie zastąpisz (i od razu dodam - nie dlatego, że są jacyś szczególnie boscy, bo są dziesiątki starych zespołów komponujących oraz grających równie wybitnie i ciągle dostępnych na rynku koncertowym, lecz dlatego, że są popkulturowym wehikułem czasu, przenoszącym nas NAPRAWDĘ do lat 60-tych). Więc nawet jeśli miałem już wcześniej nabyte bilety na koncert, jaki da w Krakowie miesiąc później Roger Waters, to nie znaczy, że potrzebę pójścia na koncert Stonesów miałem zaspokojoną... Nawet jeśli już na nich byłem 20 lat temu. Da się to podsumować stwierdzeniem o ekonomii, jako nauce o tym, że ludzie ustawiają się w srogiej kolejce po produkty, których wyprodukowanie kosztuje 7 zł i płacą za nie po 150 zł.


Zanim dojdziemy do sztuki, jeszcze kilka słów o didaskaliach. Dla przyjeżdżających prowincjuszy, jak na przykład my, przydałyby się jakieś znaki informacyjne na dojazdowych ulicach o tym, gdzie znajduje się parking. Ja wiem, że każdy wie, ale ja nie wiem, nie pamiętam, nie znam się. W interesie służb miejskich jest chyba, bym nie jeździł kilkakrotnie wokół stadionu. Po drugie, gdy już wlazłem na teren tego gigantycznego obiektu, chciałbym zobaczyć równie gigantyczne i niepozostawiające cienia wątpliwości strzałki, tablice, informatory kierujące do sektorów. No tak, ale to tylko w moim interesie jest chyba, bym nie łaził wokół stadionu i jeszcze góra dół zaliczał kolejne schody.


To wszystko nie zmienia faktu, że z powodu wypadku na siódemce, który przyblokował ją na jakieś 20 kilometrów, przybyliśmy na koncert w sam raz, a nie nie wiadomo po co trzy godziny przed rozpoczęciem. Przedłużającą się podróż umilał nam swych towarzystwem Adam z zespołu Kapiszony, z którym pół roku temu połączył nas Bob Dylan w moim tłumaczeniu na wspomnianym już na początku moim koncercie urodzinowym.


Potem jeszcze łyk coli w lokalnej cenie (wolny rynek został za bramką nr 11) i jesteśmy na płycie dokładnie 10 minut przed koncertem!


No to ruszamy od „Street Fighting Man”. Kiedyś to przetłumaczę. Akustyka robi wrażenie. Niestety, negatywne.


„It's Only Rock 'n' Roll (But I Like It)”. My też lubimy rock ' n' rolla.


„Tumbling Dice”. Mick zrzuca kurtkę…


„Just Your Fool”. Powoli zaczynamy przyzwyczajać się do akustyki. Harmonijka brzmi jak trzeba. Przynajmniej tak się wydaje. W akustyce, podobnie jak w ekonomii, psychologia jest najważniejsza.


„Bitch”. Sekcja dęta czujna.


„Like a Rolling Stone”. Po cichu liczyłem na ten utwór i gdy usłyszałem z ust Micka słowo „cover”, wiedziałem, że się doczekałem.


„You Can't Always Get What You Want”. Nie zawsze można mieć to, czego się chce, ale można na przykład mieć okazję do zrobienia zdjęć każdemu Stonesowi. Mickowi, który zdążył już rozpiąć koszulę…


Charliemu, który nie zwalnia, ale też i nie przyspiesza…


Keithowi, który zawsze rymował mi się z „riff”…


Ronniemu, który był, jest i pozostanie nowy w zespole…


„Paint It Black”. Pomalujmy te drzwi na czarno!


„Honky Tonk Women”. Czyli more cowbell!


A potem nastąpił ten słynny moment, gdy Mick powiedział to, co powiedział o byciu sędzią i o śpiewaniu. Pola do interpretacji nie ma tu żadnego. Wiadomo, czemu to powiedział…
Ale szybko zmienił temat. Prezentacja wszystkich muzyków to bezpieczniejsza kwestia:
* wokal wspierający – Bernard Fowler (był 20 lat temu w Chorzowie)
* wokal wspierający – Sasha Allen (a ja ciągle mam przed oczami Lisę Fischer sprzed 20 lat)
* saksofon – Tim Ries
* saksofon tenorowy – Karl Denson
* keyboard – Matt Clifford
* bas – Darryl Jones (z zespołem, ale nie w zespole, od ćwierć wieku)
* keyboard – Chuck Leavell (był 20 lat temu)
* na gitarze król pierogów – Ronnie Wood (też bym coś zjadł)
* perkusja – Charlie Watts
* śpiew i gitarra – Keith Richards.


Skoro już wywołany został Richards, to niech pośpiewa. „You Got the Silver” i równie znane szerokiej publiczności znoszącej masowo na płytę piwo za piwem „Before They Make Me Run”.


Mick w tym czasie na zapleczu podpisał kolejny aneks do cyrografu i wrócił z „Sympathy for the Devil”.


Pora na dyskotekę. „Miss You” rozkręci każdą imprezę, z Portorykankami czy bez…


Mick na tę okoliczność bierze Fendera, ale tylko na chwilę, bo przecież musi pobiegać…


Długi „Midnight Rambler”. Koszula nałożona w przerwie znów zdjęta…


„Start Me Up”. Jaki „start”, zaraz będą kończyć…


„Jumpin’ Jack Flash”. Ktoś tu się nie wyskakał…


„Brown Sugar”. Tym utworem kończyli 20 lat temu w Chorzowie. Tym razem kończą część podstawową, ale wiemy, że wrócą…


No i wrócili na „Gimme Shelter”...


I oczywiście na niekończące się „(I Can't Get No) Satisfaction”. Zupełnie, jakby nie chcieli zejść ze sceny… I ja wiem, że na innych koncertach też grali taką długą wersję, ale skoro warszawski koncert kończy trasę i na kilka tygodni? miesięcy? lat? na zawsze? będzie ostatnim koncertem Stonesów, to robi to dodatkowe wrażenie…


Podobnie jak ten napis, który został po zejściu zespołu…


I pojawienie się ekipy technicznej…


Czy jeszcze zobaczę na żywo Stonesów? 20 lat temu byłem przekonany, że już nie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz