poniedziałek, 8 listopada 2021

Lizbona smaczna jak zawsze

Minęły cztery lata od poprzedniej wizyty w Lizbonie. Jak nam będzie smakowała tym razem?


Pierwszy wieczór zaczęliśmy tam, gdzie skończyliśmy w 2017, czyli w Time Out Market. Wizyta pozostawiła na nas (ponownie) niezatarte wrażenie. Po pierwsze z powodu doznań kulinarnych (klasyczne portugalskie dania). Po drugie – po pół godzinie szukania miejsca przy stole, wchłonęliśmy wszystko na stojaka… To miejsce jest zdecydowanie zbyt popularne (na pocieszenie – dwa lata temu w Chinatown w Bangkoku było kilka razy gęściej).

W pizzerii słynnego angielskiego kulinarnego celebryty Jamie Olivera przy Rua do Loreto spodziewaliśmy się podobnych tłumów, ale nie było żadnych. Może dlatego, że pizza jest dobra, ale w Olsztynie znamy ze dwa lepsze miejsca. Pizza z klopsikami nie zrobiła na mnie większego wrażenia...

Niedaleko, również przy Rua do Loreto, jest Restaurante Casa da India. Będziemy tu wracać. Na przykład na grillowaną ośmiornicę. Tzn. ja na nią patrzę.

Niezawodna zimna sangria na Costa de Caparica.

Niezawodne pastel de belém w Antiga Confeitaria de Belém.

Przy Rua dos Sapateiros (przy tej ulicy mieszkaliśmy w 2014 roku) jest znakomita Marisqueira Uma, restauracja z JEDNĄ pozycją w menu, w dodatku jednogarnkową. Wszelakie owoce morza w pomidorowej…

Słynną, najsłynniejszą i przesłynną restaurację Ramiro milej wspominam z 2014 roku. Teraz to już jest… niesmaczne. To godzinne oczekiwanie z numerkami. Ci kelnerzy mający wszystko gdzieś, oprócz mentalnego wymuszania napiwku (bo czym innym jest 20-minutowe oczekiwanie na kilkadziesiąt euro reszty…). Co nie zmienia faktu, że to jest smaczne. Ale trzeci raz już mnie tam wołami nie zaciągną.
Będę miał w miłej pamięci krewetki z Algarve…

…zupo-sałatkę z wnętrzności kraba i w ogóle ogromnego kraba...

…oraz bifanę, czyli kanapkę z wołowiną, którą zgodnie z tutejszym obyczajem ponownie zamówiliśmy na deser (tym razem kelner nie raczył przynieść musztardy).

Chwila nielojalności, czyli wizyta w hiszpańskiej Pata Negra przy Rua dos Arameiros. Zdjęcie wieprzowiny z czarnej świni sobie daruję, ale papryczki z szynką przypominają nam wszystkie katalońskie i andaluzyjskie momenty.

Na naszej dzielni (a było to Bairro Alto) przy Rua da Atalaia jest A Cultura do Hamburguer, gdzie podają (co za zdziwienie) hamburgery o nazwach nawiązujących do słynnych postaci. Mój nazywał się Amália, oczywiście chodzi o świętej pamięci Rodrigues (głupio jakoś tak jeść nieboszczkę...).

A jak żywią w Porto? Zaczynamy od wizyty w Taberna dos Mercadores przy Rua dos Mercadores.

Dla mnie efektowny okoń morski w soli.

Nie dla mnie owoce morza w pomidorówce, podobne do tych z Lizbony.

Dla wszystkich deser.

Dalsze godziny (byliśmy w Porto niecałą dobę) przekonały nas, że wszystkich dietetyków tu dawno wymordowali. Najbardziej tłustą w historii Półwyspu Iberyjskiego i okolic potrawę reklamuje dla niepoznaki pani o poprawnym BMI.

Mowa o francesinhie, którą wcisnęli mi na siłę w barze Gazela przy Rua de Entreparedes. Zjadłem z połowę, więc honorowo nie policzyli mi w rachunku.

Za hot doga policzyli.

Po powrocie do Lizbony rutynowa wizyta w Casa da India. Produkt w pełni powtarzalny.

Podwójnie przepłacony hamburger w Cafe In nad samym Tagiem (podatek od widoku?)

Sushi tamże przepłacone dla odmiany poczwórnie.

Sklepy z konserwami rybnymi prawdopodobnie mnożą się w Portugali jak grzyby po deszczu, ale nie zdecydowałem się płacić 50 zł za puszkę sardynek. Dodatkowo w tej decyzji umocniło mnie wspomnienie z 1984 roku, gdy siedząc na samym środku brzydkiego jak bezśnieżna noc listopadowo-grudniowa dworca kolejowego w Korszach otwieraliśmy nożem wielkim niczym maczeta seryjnego zabójcy konserwę rybną, której zapach rozchodził się po wszystkich peronach tego ważnego węzła przesiadkowego.

Szesnasty dzień w Lizbonie kończymy tam, gdzie zaczęliśmy. Doświadczenie podpowiedziało nam, by przyjść dużo wcześniej. Faktycznie, o 17:00 załapaliśmy się na ostatnie miejsca w Time Out Market…

Nie mogąc się zdecydować, co wybrać (a raczej: z czego zrezygnować), postawiliśmy na wszystko mający zestaw degustacyjny.

No, nie. Deseru nie miał.

Do zobaczenia zjedzenia za… kilka lat!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz