poniedziałek, 24 listopada 2025

Od zmierzchu do świtu na statku

Po wizycie w zatoce Hạ Long pojawia się pytanie „Czy może być jeszcze piękniej?”. Trudno będzie…


Podróż z Hanoi nad Morze Południowochińskie (pardon, jedynie słuszna nazwa zatwierdzona przez tutejszą partię, to Morze Wschodnie) luksusowym pojazdem zaczęliśmy od pokonania Czerwonej Rzeki mostem Chương Dươn.


Nie Czerwona Rzeka będzie jednak nam towarzyszyć u wybrzeża (bo tę okolicę zwiedzaliśmy kilka dni temu w czasie wizyty w Ninh Bình), a raczej jej odnoga Bạch Đằng, uchodząca do morza niedaleko zatoki, do której zmierzaliśmy całkiem przyjemnymi drogami.

Cała trasa zajęła ponad 2 godziny, a byłaby jeszcze krótsza, gdybyśmy kilkanaście kilometrów przed portem nie zatrzymali się na obowiązkowy postój z równie obowiązkowym przejściem przez strefę sklepów z perłami, którą przebrnęliśmy chyżo, spoglądając na ceny zaczynające się od kilkuset dolarów za ziarenko piasku otoczonego tkanką organiczną (przy czym żona mniej chyżo…).


Zaraz za perłowym sklepem była grobla (zupełnie niczym wjazd do Wenecji), która zawiodła nas na wyspę Tuần Châu, gdzie znajdują się liczne porty, mariny i wszelkie inne urządzania wejście-wyjście turystyki zatokowej. W portowej kanciapie spędziliśmy, nie wiedzieć po co, prawie dwie godziny, obserwując jak kolejne osoby są zabierane w morze.

Doczekaliśmy się i my. Z niejasnych przyczyn (może z powodu tego długiego oczekiwania) zabrała nas jakaś szalona motorówka. Po wariackim kilkunastominutowym rajdzie doścignęliśmy i prześcignęliśmy tych, którzy popłynęli w stronę statku „Velar” zwykłymi kutrami. Pływają tak, jak jeżdżą (a jeżdżą z pogardą dla przepisów i śmierci), więc w małżeńskim podsumowaniu stwierdziłem potem krótko: „debil”.


Pirat zatokowy poszedł szybko w zapomnienie, bo generalnie odebrało nam mowę. Byłoby idealnie, gdyby nie napierdzielające czasami brutalne disco (na przemian z romantycznym plumkaniem Claydermana) i przepływające obok pierdzące łódeczki, dlatego poprawiłem rzeczywistość, udźwiękawiając film własną produkcją muzyczną zastępczą.


Jeśli chodzi o pierdzące jednostki, to była to pani handlująca alkoholem. Duch przedsiębiorczości w czystej postaci (no, nie takiej czystej – silnik, zapewne dwusuw, nie tylko burzył spokój zatoki, ale i stosownie śmierdział).

W cenie rejsu była wycieczka kajakowa po grotach, ale to mieliśmy za sobą w czasie niedawnej wizyty w zespole krajobrazowym Tràng An. My woleliśmy upajać się widokami z górnego pokładu…

… lub nurzać się na dolnym pokładzie w basenie udającym infinity pool.

W oficjalnym punkcie programu było oglądanie zachodu słońca z górnego pokładu. Otrzymana na wstępie kserówka informowała, że to będzie o 17:45. Nie zapomniałem jednak, że jesteśmy w państwie realnego socjalizmu, więc na wszelki wypadek stawiliśmy się o 17:00. I słusznie, bo kartka była zapewne sprzed miesiąca, a jeśli chodzi o efektowny zachód słońca, to o 17:30 było już po wszystkim. Wolałem nie patrzeć na miny tych, którzy wkroczyli na pokład zgodnie z harmonogramem…

Kolejna atrakcja – lekcja gotowania, więc tutejszy pan Zdzich pokazał nam, jak zawija się nem rán, czyli to, co w Polsce nazywamy sajgonkami. Koniec lekcji, można się rozejść.


Pogotowali, to teraz uroczysta kolacja (niestety, kapitan nie wyszedł). Przesadzili z liczbą potraw, a na koniec nie wyrobili się z czasem, więc ostatnie trzy pozycje serwowali już nie patrząc, czy zjedliśmy poprzednią. Tak, to wszystko było do pożarcia. Odpadliśmy w okolicy okonia morskiego.

Na szczęście krewetki mantis były dość wcześniej.

Na koniec dnia pojawiło się jeszcze karaoke, ale na sąsiednim statku było zdecydowanie głośniejsze. Niestety, w pobliżu nie było już obwoźnej meliny, bo może byśmy skorzystali z podwózki.


Zresztą trzeba było iść do kajuty, by nie zaspać na wschód słońca.


Od strony tego wschodzącego słońca nadpłynął statek „Indochiny”. Dopadła mnie taka refleksja – czemu Wietnamczykom nie przeszkadza ta nazwa (skoro prężąc muskuły przed Chinami każą mówić, że leżą nad Morzem Wschodnim a nie Morzem Południowochińskim)? Indochiny to przecież kolonialna nazwa, nadana przez Francuzów. To zupełnie tak, jakby po naszym olsztyńskim jeziorze Ukiel pływała jednostka „Prusy Wschodnie” (czy, Gott bewahre!, „Ostpreußen”). Albo to partii nie przeszkadza, albo mają to gdzieś, albo czegoś nie rozumiem.

Z tak rozdziawioną gębą musiałem się pakować, bo już szykowali się na kolejnych gości. To jest fabryka…

Ostatnie spojrzenie na statek i żegnającą nas czule załogę…

… i wracamy do portu równie malowniczą drogą, tym razem wolno, niczym emeryci, popierdującym kuterkiem.

Aneks - dwa dni później w Narodowym Muzeum Sztuk Pięknych Wietnamu wpadliśmy na obraz zatytułowany „Vịnh Hạ Long”, czyli po prostu „Zatoka Hạ Long”, który w 1955 roku namalował Nguyễn Văn Bình. Co artysta chciał nam powiedzieć tą czerwienią?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz