piątek, 10 kwietnia 2020

Pół wieku po Beatlesach

Ciekawe, jak to jest nie mieć jeszcze 30 lat, ale mieć już za sobą największą przygodę swego życia, czyli bycie członkiem The Beatles? Żeby nie wiadomo jak szczerze czterej panowie wygłaszali standardowe w takich okolicznościach formułki artystyczne („najlepsza płyta dopiero przede mną”, „drżę z podniecenia na myśl o tym, co przyniesie przyszłość”), to i tak było jasne, że w pojedynkę sami siebie nie przeskoczą…

To oczywiście mądrzenie się post factum, ale widać nie tylko z perspektywy upływających dziś pięćdziesięciu lat od oficjalnego rozpadu Beatlesów, bo widać już to było choćby po pięciu czy dziesięciu latach, że owszem, trzech z czterech nagrywa świetne płyty, które występują w tej samej lidze, co powiedzmy David Bowie, Frank Zappa czy Neil Young (żeby posłużyć się tylko przykładami solowych artystów), jednak w stworzonej przez siebie jednoosobowej lidze pod nazwą The Beatles zagrać im już nie będzie dane…
W tym miejscu nieodzowny będzie pewien cytat: „Czy musiało do tego dojść? Na tak postawione pytanie odpowiedź jest jedna – widocznie musiało, skoro doszło…” Chociaż kto wie… Może z rozpadem zespołu jest tak, jak, nieprzymierzając, z upadkiem Muru Berlińskiego, który upadł… przypadkiem (jeden enerdowski urzędnik powiedział coś drugiemu, ten źle zrozumiał i otworzył granicę). Wiadomo, Mur Berliński i tak by upadł, ale może dopiero np. po puczu Janajewa. Podobnie (przepraszam za to porównanie) z The Beatles. Owszem, panowie mieli siebie serdecznie dość, ale póki nie zaczęli prać brudów publicznie, wszystko było jeszcze do naprawienia. McCartney udzielił sam sobie wywiadu, w którym mówił o swojej wydawanej właśnie debiutanckiej solowej płycie. Coś palnął, że odpoczywa od Beatlesów, ale w gazetach 10 kwietnia 1970 roku w świat poszło, że zespołu już nie ma (wszystkiemu winni, jak zawsze, dziennikarze). No to skoro nie ma, to nie ma i nikt z członków nie miał już ochoty za niego umierać. Z teamu Lennon/McCartney zrobiły się dwie frakcje, z wyraźną przewagą liczebną Lennona, który zgromadził w swym obozie na pewno Harrisona i starającego się chyba zachować neutralność Starra. Ta trójka w pierwszych latach po rozpadzie wspierała się na swoich solowych płytach. Paul był izolowany.
Odium spadło zatem na Maccę, a paradoks polega na tym, że był jedynym członkiem zespołu, który do oficjalnego rozpadu miał czyste solowe konto wydawnicze. Można więc powiedzieć, że całą energię ładował lojalnie w zespół (co poniekąd przyczyniło się do popsucia relacji w zespole, bo reszta miała dość jego popędzania do roboty i upierdliwego profesjonalizmu).
John Lennon wydał cztery albumy przed rozwiązaniem zespołu (co prawda trzy awangardowe i jeden koncertowy, bo premierowa płyta na serio, czyli „John Lennon/Plastic Ono Band” ukazała się dopiero w grudniu 1970 roku) oraz trzy single. Podobnie George Harrison – dwie płyty, powiedzmy, eksperymentalne jeszcze za życia zespołu i spektakularny debiut z „normalnymi” piosenkami w listopadzie 1970 roku. I Ringo Starr – bez dziwactw, po prostu zwykła, sympatyczna jak sam Ringo, płyta w marcu 1970 roku.

50 lat od rozwiązania Największego Zespołu w Historii to dobra okazja do jakiegoś osobistego rankingu. Weź człowieku i wybierz to, co najlepsze, skoro to wszystko jest smaczne, wytrawne i doskonałe… Ale spróbuję. Po jednym utworze z każdej płyty. Bardziej się nie streszczę.

22.03.1963 „Please Please Me”
„I Saw Her Standing There”. Doskonały debiutowy otwieracz. Historyczne „one, two, three, four” na początku i pojechali w trwającą ponad siedem lat magiczną podróż (a, nie, to nie ten album).


22.11.1963 „With the Beatles”
Wybrałbym „Please Mr. Postman”, bo wykonanie jest D O S K O N A Ł E, ale to jednak „tylko” cover, więc „All My Loving” – przebój, który sam płynie.


10.07.1964 „A Hard Day's Night”
„A Hard Day's Night”. Tytułowy utwór nie ma konkurencji. Intrygujące otwarcie (ten akord!), ciekawy, jak na epokę, tekst (nie żyje się samą miłością, trzeba też chodzić do pracy, a praca jest ciężka), świetna solówka Harrisona.


4.12.1964 „Beatles for Sale”
„Eight Days a Week”. Znów ten paradoks zaprzęgnięty w służbę miłości, czyli ośmiodniowy tydzień.


6.08.1965 „Help!”
„Yesterday”. Nie mam wyjścia, muszę wybrać tę piosenkę. Podobnie jak wyjścia nie miał Paul, któremu po spadnięciu z łóżka nie pozostało nic innego, jak spisać melodię, która spłynęła mu do głowy prosto z nieba.


3.12.1965 „Rubber Soul”
„Norwegian Wood (This Bird Has Flown)”. Kolejny wielki krok w rozwoju literackim.


5.08.1966 „Revolver”
„Tomorrow Never Knows”. Kolejny wielki krok w rozwoju muzycznym.


1.06.1967 „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”
„A Day in the Life”. Ideał. Lennon i McCartney razem i oddzielnie zarazem. I ten końcowy akord…


8.12.1967 „Magical Mystery Tour”
„I Am the Walrus”. Najlepsze czasy beatlesowskiej psychodelii.


22.11.1968 „The Beatles”
„Helter Skelter”. Hard rock ma wielu ojców i jednego wujka, która ma na imię Paul.


13.01.1969 „Yellow Submarine”
„All You Need Is Love”. Prościej nie da się powiedzieć, że miłość jest najważniejsza.


26.09.1969 „Abbey Road”
„Golden Slumbers” / „Carry That Weight” / „The End”. Idealne trzy w jednym. Trzy solówki gitarowe i solo perkusyjne. Wspólny śpiew wszystkich członków zespołu. I końcowe przesłanie miłości…


8.05.1970 „Let It Be”
„Across the Universe”. Piękna melodia, mistyczny tekst.


Ułatwię sobie życie i dołożę jeszcze single, czyli zajrzę na „Past Masters”. Ułatwię sobie podwójnie, bo na szczęście to dwupłytowe zestawienie.

7.03.1988 „Past Masters, Volume One”
„I Want to Hold Your Hand”. Ostre uderzenie i Ameryka leży u kolan.


7.03.1988 „Past Masters, Volume Two”
„Hey Jude”. Singel wszechczasów. Po prostu.


Przy pisaniu tego tekstu NIE korzystałem z dyskografii, którą poznałem 1 marca 1980 w „Świecie Młodych”, bo tam jest błąd na błądzie, ale przypominam sobie ten wycinek z nostalgią:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz