Kiedy jesienią ubiegłego roku kupowałem bilety na sierpniowy koncert Rogera Watersa w Krakowie, sądziłem, że będzie to moje muzyczne wydarzenie sezonu 2018. Kilka tygodni później stanęło to pod poważnym znakiem zapytania, bo okazało się, że w lipcu w Warszawie zagrają The Rolling Stones.
I tak trwałbym rozdarty między miłością do Stonesów i podziwem dla Floydów, gdyby nie pogodził ich Paul McCartney, który swój krakowski koncert ogłosił kilkadziesiąt godzin po tym, jak Mick, Keith, Ron i Charlie opuścili Stadion Narodowy. W ten sposób zdałem sobie sprawę, że taki rok się nie powtórzy: w odstępie niespełna pięciu miesięcy zobaczyłem na scenie The Rolling Stones, Rogera Watersa i Paula McCartneya. I nie jakieś nostalgiczne ochłapy, tylko pełnowartościowe, najwyższej jakości koncerty ze świetną muzyką, najlepszą, jaką dały światu lata 60. i 70. Jaki z tego wniosek – na końcu mych rozważań.
A, i jeszcze dwa tygodnie przed wiadomością o koncercie Paula profetycznie zawisł u nas w domu plakat Pągowskiego.
Stonesi zagrali w Warszawie 8 lipca, a już 12 lipca na stronie McCartneya ukazała się zapowiedź jego krakowskiego koncertu. No, można było oszaleć z radości... I zacząć liczyć kasę, bo przecież bilety na koncert największego geniusza muzyki popularnej naszych czasów nie mogą być tanie.
Nie chciałbym wyjść ani na krezusa, ani na sknerusa, ale ceny biletów zaskoczyły mnie pozytywnie. Sądziłem, że będą droższe. Negatywnie zaskoczyło mnie tylko to, że nie udało mi się kupić biletów EE… Wcześniejsze wejście za 200 zł więcej i byłbym bliżej Paula o połowę. Ale i tak nie było źle, lepiej i taniej niż w Warszawie, gdzie za 495 zł siedziałem (siedziałem oczywiście do czasu) w 17 rzędzie. Czemu tym razem było taniej, mimo że Tauron Arena jest chyba dwa razy mniejsza od Stadionu Narodowego? Może dlatego, że to drugi koncert Paula McCartneya w Polsce. Może dlatego, że w niewdzięcznym grudniu. A może dlatego, że nie w stolicy…
Nieważne. Ważne, że 18 lipca udało się kupić dwa bilety. Dwa, bo najważniejsze chwile w życiu wypada spędzać we dwoje…
15 sierpnia rozpocząłem odliczanie (Facebook jakoś to przeżył). Trzeba było zabić ten czas, wyrazić swe emocje oczekiwania. Ale nie będę przecież czekał z założonymi rękoma. Przetłumaczyłem kilka piosenek. Po pierwsze „Why Don't We Do It in the Road?”.
Po drugie „Jet”. Bardzo liczyłem, że będzie w Krakowie, bo Paul grał to na przykład 8 listopada w Japonii.
Po trzecie „Come On To Me”. To już nie tylko z okazji zbliżającego się koncertu, ale i z powodu premiery płyty „Egypt Station”.
I po czwarte „I've Got a Feeling”.
Wracając do płyty. Świetna, prawda?
Aż przyszedł grudzień. Ruszyliśmy do Krakowa dwa dni wcześniej. Pociągiem, więc przygody gwarantowane. Ekspres do Krakowa spóźniony w Iławie o 35 minut (dla równowagi ekspres z Krakowa spóźniony 40 minut). Ciekawe co będzie, gdy spadnie śnieg. Na razie polską kolej rozkłada parę stopni na minusie (życzliwe komentarze zwolenników obecnego reżimu mile widziane). Wagon ze strefą ciszy. Ludzie raczej przestrzegają, najwięcej do powiedzenia ma przez głośniki obsługa pociągu. Pasażer obok to znany discopolowiec z wąsem i wczesną łysiną. Nie stać na pierwszą klasę? Do Krakowa, ani tym bardziej Zakopanego nie dojedzie, bo wysiadł w Warszawie. Na jego miejsce wsiadł za to znany onegdaj dziennikarz muzyczny (to znaczy ani dziennikarz, ani muzyczny, raczej puszczacz teledysków w telewizji stanu wojennego). Pewnie też jedzie na McCartneya...
Co robić w Krakowie przez dwie doby w oczekiwaniu na koncert? Pierwszego dnia poszliśmy zjeść trupa do restauracji umiejscowionej między konsulatami USA i Francji (sorry, Paul). A w Rynku Głównym byliśmy świadkami pierwszego dnia Targów Bożonarodzeniowych. Nie rozumiałem, czemu ludzie tłoczą się pod sceną, na której ktoś śpiewa kolędy, jak gdyby występował tam Paul McCartney. Zrozumiałem potem, gdy doczytałem, że to był nasz Enej. Nie doczytałem, czy Paul jest już w Polsce czy jeszcze w Danii. Zero informacji w mediach. Dawni koledzy, zawiedliście mnie informacyjnie na całej linii. Inna sprawa, że na blogu artysty też cisza...
Drugi dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Muzeum Narodowym. Mnóstwo Wyspiańskiego, trochę Piłsudskiego, jeden Leonardo. A my nadal nie wiemy, gdzie jest Paul…
Wieczorem „Wiedźmy” w Teatrze Stu (nie byłem tu dokładnie 31 lat!). Przez chwilę dałem się nabrać i szukałem w pamięci sztuki Szekspira o tym tytule… Przypomniałem za to sobie, że Beatlesi zagrali kiedyś w brytyjskiej telewizji scenę z V aktu „Snu nocy letniej”. Szczególnie w rolę wczuł się Paul, który zagrał Pyramosa, czyli bohatera sztuki wystawianej przez bohaterów komedii Szekspira.
Na pocieszenie, że nie taki ze mnie miłośnik stratfordczyka, jak o sobie myślałem, odwiedziny w krakowskim Hard Rock Cafe, gdzie wprawdzie nie ma (jeszcze?) żadnego gadżetu Paula McCartneya, ale jest szalik Johna Lennona. A tak w ogóle był tu kiedyś sklep Centralnej Składnicy Harcerskiej, co pamiętam z pierwszej wizyty w Krakowie z czasów, gdy John jeszcze żył, co nie ma związku, ale nieźle brzmi.
Dzień koncertu zaczynamy narastającą frustracją, bo nadal nie wiemy, gdzie jest Paul… Wyobrażamy sobie, że jest w Krakowie i porusza się incognito, niczym jakiś szekspirowski bohater. Taksówkarz zasugerował, że może w Sheratonie… No to sterczeliśmy pod hotelem z widokiem na Wawel.
Nic z tego, zrezygnowani ruszamy do naszego hotelu na placu Matejki. Po drodze, u wylotu ul. Wiślnej, minąłem… gitarzystę z zespołu Paula McCartneya. Dosłownie minąłem. Bezrefleksyjnie. Jak śląski ciul. Dopiero gdy zniknął gdzieś za rogiem filharmonii, uświadomiłem sobie, że to Rusty Anderson. Pocieszam się, że stojąca na rogu ul. Wiślnej i ul. Olszewskiego ekipa jakiejś telewizji też przegapiła okazję.
To nie koniec przypałów. Powtórzę to, co napisałem na Facebooku: Tak, przyznaję się - dałem się zrobić w konia i wraz z kilkusetosobowym tłumem stałem ponad godzinę pod hotelem na ul. Floriańskiej, bo ktoś rzucił plotkę, że zamieszkał tam Paul McCartney... Paula nikt nie zobaczył, wyszło za to kilku goszczących na szczycie klimatycznym przedstawicieli republiki San Escobar, szczęśliwych, że są tak entuzjastycznie przyjmowani w Polsce.
Po powrocie do hotelu włączamy Trójkę i wszystko się wyjaśnia. Paul wylądował swoim prywatnym samolotem na lotnisku w Balicach kilka minut po godzinie 17:00, więc nie mógł raczej być o 15:30 na ul. Floriańskiej. Nie mamy czasu słuchać całej rozmowy, jaką przeprowadził z nim Piotr Metz, bo trzeba pędzić na koncert. Mamy bilety na płytę, ale nie Early Entry, więc spieszyć się zbytnio nie ma po co. Ale zbytnia nonszalancja mało co nas nie zgubiła. Po pierwsze z trudem łapiemy taksówkę, bo już wszystkie zajęte dowożeniem ludzi pod Tauron Arenę.
Po drugie na miejscu (jesteśmy o 19:10) okazuje się, że są jakieś gigantyczne kolejki! Potem się wyjaśniło, że to z powodu opóźnionego otwarcia bram wynikającego z problemów technicznych na próbie, ale chwila stresu była. Obleciałem wszystkie kolejki wokół obiektu i wybrałem tę, która, jak sądziłem, poruszała się najszybciej. Intuicja mnie nie zawiodła i już po kwadransie byliśmy pod sceną. Zaskakująco blisko. Dosłownie po chwili stanęło za nami ładne parę tysięcy ludzi. Dzięki temu udało się zrobić kilka niezłych zdjęć. Niezłych jak na sprzęt, który pozwolili wnieść. „Pozwolili” to źle powiedziane. Kolejny raz okazało się, że wniósłbym na koncert dowolne urządzenie. Poziom kontroli na koncertach w Polsce uznałbym za skandaliczny, gdybym miał jakieś porównanie (klubowych koncertów w kilka krajach na Zachodzie i jednego festiwalu w Holandii nie liczę).
No dobra. My tu gadu gadu, tłum gęstnieje, na scenie DJ miksuje piosenki Beatlesów, zaś Adam, który zajął miejsce na trybunach, pisze na fejsie, że koncert spóźniony „o co najmniej godzinę”. Na szczęście tym razem jego źródło informacji okazało się niezbyt wiarygodne i koncert rozpoczął się około 20:30. No to lecimy!
„A Hard Day's Night”
W jakiejś internetowej wypocinie po koncercie ktoś napisał, że Paul był na początku koncertu spięty. Autor tej recenzji miał chyba noc po ciężkim dniu…
„Save Us”
Niespodzianka, w tym miejscu miało być „Junior's Farm”. Nie mam pretensji, bo na farmie juniora byliśmy już podczas warszawskiego koncertu.
„Can't Buy Me Love”
Darłem mordę jak oszalały!
„Letting Go”
Paul zaczyna mówić po polsku. Oczywiście lepiej niż dwaj ostatni papieże. A na schodach wśród widowni pojawia się sekcja dęta.
„Who Cares”
W poważnej gazecie napisali, że Rusty za bardzo hałasował na gitarze. Co za bzdury, to jest rock and roll!
„Got to Get You Into My Life”
Właśnie po to na tej trasie są dęciaki!
„Come On to Me”
Paul zgrabnie radzi sobie ze słowem „cześć” i zapowiada „another nowa piosenka”. Na koncercie ten prosty w sumie utwór niesamowicie zyskuje.
„Let Me Roll It”
Paul zdejmuje bluzę i koncert zaczyna się na poważnie! Mój ulubiony riff McCartneya, tym bardziej, że umiem (?) go zagrać.
„Foxy Lady”
„Hello Jimmi”, czyli pierwszy nieżyjący artysta, którego wspomniał dziś Paul…
„I've Got a Feeling”
Wersja rozszerzona o chwilę rockandrollowego szaleństwa. Widać, że Paul uwielbia przyłoić.
„Let 'Em In”
Pora na coś lżejszego. Pierwszy raz dzisiejszego wieczora Paul zasiada za fortepianem. Nie zapomina podwinąć rękawów.
„My Valentine”
„Napisałem tą muzykę dla mojej żony Nancy”. W słowie „napisałem” Paul się sam poprawił, bo mu nie wyszło, ale wielkim głosem pytam – kto mu podyktował, że ma mówić TĄ muzykę? Wsłuchajmy się w TĘ piosenkę i nie irytujmy się. Pomogą nam w tym Natalie Portman i Johnny Depp.
„Nineteen Hundred and Eighty-Five”
Dla fanów Wings. I dla Tatiany Okupnik.
„Maybe I'm Amazed”
Czemu Paul nie wystartował w Konkursie Chopinowskim? Zdyskwalifikowali go za zawodowstwo.
„I've Just Seen a Face”
Koniec, na razie, z fortepianem. Jeśli w rękach Paula pojawia się gitara akustyczna, to będzie albo ballada, albo country. Tym razem country. Poprzedzone krótką lekcją śpiewu na 17 497 gardeł.
„In Spite of All the Danger”
Inscenizacja przypomniała mi nieco sytuację z koncertu The Rolling Stones z Bridges to Babylon Tour, gdy na stadionie w Chorzowie przeszli po ogromnym wysuwanym moście na małą scenę pośrodku publiczności, co miało symbolizować ich początki kariery. Wszystko w tej piosence wzrusza. Że to jedno z pierwszych profesjonalnych nagrań The Quarrymen. Że piosenkę napisał McCartney, ale z Harrisonem. Że trzy dni po nagraniu zginęła matka Lennona. Że to już 60 lat temu… I że na nagranie musieli wydać 5 funtów (nie dolarów, jak napisał jakiś nierozgarnięty recenzent). Dla chłopaków była to wówczas fortuna, więc pozwolili sobie tylko na jeden egzemplarz. Zespół liczył pięciu członków, więc w efekcie (Paul opowiadał to z autentycznym rozbawieniem) każdy z chłopaków miał prawo trzymać płytę przez tydzień. Trzymał tydzień John, trzymał tydzień Paul, trzymał tydzień George, trzymał tydzień Colin Hanton (perkusista). Na końcu dostał płytę John Duff Lowe (pianista) i trzymał lat dwadzieścia…
„From Me to You”
Dobry moment na tę piosenkę.
„Dance Tonight”
Paul na ten jeden utwór chwyta za mandolinę.
„Love Me Do”
Ale za chwilę wraca do gitary akustycznej potrzebnej mu w kilku kolejnych piosenkach. Ten fragment koncertu dobrze zakończyć debiutanckim singlem Beatlesów. Piosenka dedykowana George’owi Martinowi. Świetna partia harmonijki ustnej w wykonaniu Paula Wickensa (we „From Me To You” również). Wiadomo, że Johna nikt nie zastąpi, ale w tym przypadku wystarczyło zamknąć oczy…
„Blackbird”
Paul, niczym ptak, szybuje w górę i głosi ex cathedra „prawa człowieka”. Paul powiedział to po polsku dwa razy, za drugim razem z prawdziwą satysfakcją, że mu się udało. Może nie był tak wyrazisty politycznie jak cztery miesiące temu na tej samej scenie Roger Waters, ale w dzisiejszej Polsce wszystko się kojarzy… Ja fakt, że Paul powiedział po polsku właśnie te słowa, odbieram jako nieprzypadkowy.
„Here Today”
Piosenka, którą Paul napisał po śmierci Johna. Trzecie, i nieostatnie dzisiaj wspomnienie nieżyjącego już muzyka, przyjaciela Paula. Stojąca obok mnie nastolatka (jednak z dziesiątek w zasięgu wzroku, to był naprawdę koncert młodzieżowy) zalała się łzami. Mało się nie przyłączyłem…
„Queenie Eye”
Pora na słynne pianino w psychodeliczne wzorki.
„Lady Madonna”
I jeszcze raz pianino w roli głównej. No i w wielkim stylu wracają dęciaki.
„Eleanor Rigby”
Powiedziałbym, że teraz w roli głównej gitara akustyczna, ale całe show skradła skarpetka Paula Wickensa, którego stopa pozbawiona obuwia pojawiła się na ekranie, gdy McCartney śpiewał:
Ojciec McKenzie kazania swe
Pisze, lecz w zimnej pustce głos znikł
Nie przyszedł nikt
Zobacz co robi, skarpetki w noc
Łata swe, przecież całkiem jest sam
Czy ktoś go zna?
„Fuh You”
Paul wraca do basu, z którym rozpoczynał koncert. Ostatnia nowość dzisiejszego wieczora. Tyle dobrego za nami, a tyle smakowitości jeszcze przed…
„Being for the Benefit of Mr. Kite!”
Świetna psychodeliczna oprawa, bo przecież:
Ci panowie gwarantują ludziom,
Że występem swoim nie zanudzą
Przyjdzie doń też Henryk Koń i jego walc
„Something”
Mało instrumentów? Paul wyciąga spodziewanego asa w rękawie, czyli sięga po ukulele (które jednak w trakcie utworu zamienia na gitarę akustyczną). Ostatnie wspomnienie tego wieczora. George Harrison…
„Ob-La-Di, Ob-La-Da”
Do tego utworu bas musiał wrócić. Cała sala buja się z nami!
„Band on the Run”
Gdyby policzyć uczciwie, to mamy tu trzy piosenki. Na ekranie smakowite fragmenty filmowe z sesji zdjęciowej do kultowej okładki albumu o zespole, co zwiał…
„Back in the U.S.S.R.”
To był ten moment, gdy wyciągnęliśmy (kto wyciągnął, ten wyciągnął) kartki z napisem „Back at Poland Station”. W podziękowaniu usłyszeliśmy pyszną anegdotę opowiedzianą z prawdziwie kremlowskim akcentem o wysokim (wysoko postawionym?) członku rosyjskiego rządu, który pochwalił się McCartneyowi przed moskiewskim koncertem, że uczył się angielskiego z płyt Beatlesów (jak my, prawda?), a następnie przywitał się z nim słowami „hello goodbye”.
„Let It Be”
Paul znów przy fortepianie. W górę zapalniczki? To było kiedyś. Dziś w górę idą smartfony… Przynajmniej strażacy śpią spokojnie.
„Live and Let Die”
Strażacy nie śpią spokojnie przy tym utworze, bo teraz musimy trochę pohałasować i postrzelać. Bond w końcu jest Anglikiem.
„Hey Jude”
Gdybyśmy nie potrafili wspólnie zaśpiewać tej piosenki, niepotrzebnie przychodzilibyśmy na ten koncert…
Paul schodzi, ale wiemy, że to nie koniec. Wraca z flagą. Trzema w zasadzie. Najważniejszą dla nas niesie osobiście. Paul Wickens (w końcu też Anglik) niesie Union Jacka. Rusty’emu Andersonowi (w końcu Amerykaninowi) została ta, która przypomina słowa o prawach człowieka…
„Birthday”
Czyli piosenka dedykowana tym, którzy mają urodziny dzisiaj oraz tym, którzy mają urodziny kiedykolwiek w tym roku. Wszyscy biorą do siebie!
Skoro jesteśmy w klimatach odświętnych, to najpierw Ada z Suwałk, która dziesięć lat czekała, by przytulić Paula (ja czekam ponad czterdzieści…). I w końcu przytuliła, a my czuliśmy, że przytula w naszym imieniu. Brawo Suwalszczyzna!
A potem para (wkrótce małżeństwo!) ze Słowacji, czyli Michaela i Martin. Że Martin to słowackie imię, nie mam wątpliwości. Ale że żyją tam dziewczyny o imieniu Michelle, byłem autentycznie zdziwiony (pewnie dziewczyna lekko podkoloryzowała swe imię). Paul zresztą też, z wiadomych przyczyn. Odnoszę wrażenie, że miał ochotę udzielić młodym Słowakom ślubu tu i teraz. Ale i tak na koniec udzielił im błogosławieństwa…
„Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (reprise)”
„Helter Skelter”
Tak hartowała się stal w latach 60.!
„Golden Slumbers” / „Carry That Weight” / „The End”
Moja ulubiona sytuacja w twórczości McCartneya – talent tak go rozpiera, że trzy piosenki musi łączyć w jedną!
I poszli sobie, zostawiając nam przesłanie miłości z ostatniej piosenki, co w moim tłumaczeniu brzmi tak:
I w końcu wiesz
Że miłość masz
Miłości równą tej
Co dasz
A z góry poleciało biało-czerwone konfetti. I wprawdzie nie znalazłem tam napisu „resist”, jak u Watersa w sierpniu, ale ja i tak wiem, co Paul sądzi na kilka tematów.
Obiecana końcowa refleksja nie jest zbyt wesoła. Koncert Paula McCartneya z 2013 roku wydawał mi się największym przeżyciem muzycznym mego życia. Dzisiejszy go przebił. Był nie tylko ciekawszy muzycznie, ale i lepszy dźwiękowo (Stadion Narodowy to pod tym względem klęska). Nic lepszego już na scenie nie zobaczę… Ale będę próbował, chociaż na przyszły rok nic porównywalnego nie widzę.
A, i jeszcze dwa tygodnie przed wiadomością o koncercie Paula profetycznie zawisł u nas w domu plakat Pągowskiego.
Stonesi zagrali w Warszawie 8 lipca, a już 12 lipca na stronie McCartneya ukazała się zapowiedź jego krakowskiego koncertu. No, można było oszaleć z radości... I zacząć liczyć kasę, bo przecież bilety na koncert największego geniusza muzyki popularnej naszych czasów nie mogą być tanie.
Nie chciałbym wyjść ani na krezusa, ani na sknerusa, ale ceny biletów zaskoczyły mnie pozytywnie. Sądziłem, że będą droższe. Negatywnie zaskoczyło mnie tylko to, że nie udało mi się kupić biletów EE… Wcześniejsze wejście za 200 zł więcej i byłbym bliżej Paula o połowę. Ale i tak nie było źle, lepiej i taniej niż w Warszawie, gdzie za 495 zł siedziałem (siedziałem oczywiście do czasu) w 17 rzędzie. Czemu tym razem było taniej, mimo że Tauron Arena jest chyba dwa razy mniejsza od Stadionu Narodowego? Może dlatego, że to drugi koncert Paula McCartneya w Polsce. Może dlatego, że w niewdzięcznym grudniu. A może dlatego, że nie w stolicy…
Nieważne. Ważne, że 18 lipca udało się kupić dwa bilety. Dwa, bo najważniejsze chwile w życiu wypada spędzać we dwoje…
15 sierpnia rozpocząłem odliczanie (Facebook jakoś to przeżył). Trzeba było zabić ten czas, wyrazić swe emocje oczekiwania. Ale nie będę przecież czekał z założonymi rękoma. Przetłumaczyłem kilka piosenek. Po pierwsze „Why Don't We Do It in the Road?”.
Po drugie „Jet”. Bardzo liczyłem, że będzie w Krakowie, bo Paul grał to na przykład 8 listopada w Japonii.
Po trzecie „Come On To Me”. To już nie tylko z okazji zbliżającego się koncertu, ale i z powodu premiery płyty „Egypt Station”.
I po czwarte „I've Got a Feeling”.
Wracając do płyty. Świetna, prawda?
Aż przyszedł grudzień. Ruszyliśmy do Krakowa dwa dni wcześniej. Pociągiem, więc przygody gwarantowane. Ekspres do Krakowa spóźniony w Iławie o 35 minut (dla równowagi ekspres z Krakowa spóźniony 40 minut). Ciekawe co będzie, gdy spadnie śnieg. Na razie polską kolej rozkłada parę stopni na minusie (życzliwe komentarze zwolenników obecnego reżimu mile widziane). Wagon ze strefą ciszy. Ludzie raczej przestrzegają, najwięcej do powiedzenia ma przez głośniki obsługa pociągu. Pasażer obok to znany discopolowiec z wąsem i wczesną łysiną. Nie stać na pierwszą klasę? Do Krakowa, ani tym bardziej Zakopanego nie dojedzie, bo wysiadł w Warszawie. Na jego miejsce wsiadł za to znany onegdaj dziennikarz muzyczny (to znaczy ani dziennikarz, ani muzyczny, raczej puszczacz teledysków w telewizji stanu wojennego). Pewnie też jedzie na McCartneya...
Co robić w Krakowie przez dwie doby w oczekiwaniu na koncert? Pierwszego dnia poszliśmy zjeść trupa do restauracji umiejscowionej między konsulatami USA i Francji (sorry, Paul). A w Rynku Głównym byliśmy świadkami pierwszego dnia Targów Bożonarodzeniowych. Nie rozumiałem, czemu ludzie tłoczą się pod sceną, na której ktoś śpiewa kolędy, jak gdyby występował tam Paul McCartney. Zrozumiałem potem, gdy doczytałem, że to był nasz Enej. Nie doczytałem, czy Paul jest już w Polsce czy jeszcze w Danii. Zero informacji w mediach. Dawni koledzy, zawiedliście mnie informacyjnie na całej linii. Inna sprawa, że na blogu artysty też cisza...
Drugi dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Muzeum Narodowym. Mnóstwo Wyspiańskiego, trochę Piłsudskiego, jeden Leonardo. A my nadal nie wiemy, gdzie jest Paul…
Wieczorem „Wiedźmy” w Teatrze Stu (nie byłem tu dokładnie 31 lat!). Przez chwilę dałem się nabrać i szukałem w pamięci sztuki Szekspira o tym tytule… Przypomniałem za to sobie, że Beatlesi zagrali kiedyś w brytyjskiej telewizji scenę z V aktu „Snu nocy letniej”. Szczególnie w rolę wczuł się Paul, który zagrał Pyramosa, czyli bohatera sztuki wystawianej przez bohaterów komedii Szekspira.
Na pocieszenie, że nie taki ze mnie miłośnik stratfordczyka, jak o sobie myślałem, odwiedziny w krakowskim Hard Rock Cafe, gdzie wprawdzie nie ma (jeszcze?) żadnego gadżetu Paula McCartneya, ale jest szalik Johna Lennona. A tak w ogóle był tu kiedyś sklep Centralnej Składnicy Harcerskiej, co pamiętam z pierwszej wizyty w Krakowie z czasów, gdy John jeszcze żył, co nie ma związku, ale nieźle brzmi.
Dzień koncertu zaczynamy narastającą frustracją, bo nadal nie wiemy, gdzie jest Paul… Wyobrażamy sobie, że jest w Krakowie i porusza się incognito, niczym jakiś szekspirowski bohater. Taksówkarz zasugerował, że może w Sheratonie… No to sterczeliśmy pod hotelem z widokiem na Wawel.
Nic z tego, zrezygnowani ruszamy do naszego hotelu na placu Matejki. Po drodze, u wylotu ul. Wiślnej, minąłem… gitarzystę z zespołu Paula McCartneya. Dosłownie minąłem. Bezrefleksyjnie. Jak śląski ciul. Dopiero gdy zniknął gdzieś za rogiem filharmonii, uświadomiłem sobie, że to Rusty Anderson. Pocieszam się, że stojąca na rogu ul. Wiślnej i ul. Olszewskiego ekipa jakiejś telewizji też przegapiła okazję.
To nie koniec przypałów. Powtórzę to, co napisałem na Facebooku: Tak, przyznaję się - dałem się zrobić w konia i wraz z kilkusetosobowym tłumem stałem ponad godzinę pod hotelem na ul. Floriańskiej, bo ktoś rzucił plotkę, że zamieszkał tam Paul McCartney... Paula nikt nie zobaczył, wyszło za to kilku goszczących na szczycie klimatycznym przedstawicieli republiki San Escobar, szczęśliwych, że są tak entuzjastycznie przyjmowani w Polsce.
Po powrocie do hotelu włączamy Trójkę i wszystko się wyjaśnia. Paul wylądował swoim prywatnym samolotem na lotnisku w Balicach kilka minut po godzinie 17:00, więc nie mógł raczej być o 15:30 na ul. Floriańskiej. Nie mamy czasu słuchać całej rozmowy, jaką przeprowadził z nim Piotr Metz, bo trzeba pędzić na koncert. Mamy bilety na płytę, ale nie Early Entry, więc spieszyć się zbytnio nie ma po co. Ale zbytnia nonszalancja mało co nas nie zgubiła. Po pierwsze z trudem łapiemy taksówkę, bo już wszystkie zajęte dowożeniem ludzi pod Tauron Arenę.
Po drugie na miejscu (jesteśmy o 19:10) okazuje się, że są jakieś gigantyczne kolejki! Potem się wyjaśniło, że to z powodu opóźnionego otwarcia bram wynikającego z problemów technicznych na próbie, ale chwila stresu była. Obleciałem wszystkie kolejki wokół obiektu i wybrałem tę, która, jak sądziłem, poruszała się najszybciej. Intuicja mnie nie zawiodła i już po kwadransie byliśmy pod sceną. Zaskakująco blisko. Dosłownie po chwili stanęło za nami ładne parę tysięcy ludzi. Dzięki temu udało się zrobić kilka niezłych zdjęć. Niezłych jak na sprzęt, który pozwolili wnieść. „Pozwolili” to źle powiedziane. Kolejny raz okazało się, że wniósłbym na koncert dowolne urządzenie. Poziom kontroli na koncertach w Polsce uznałbym za skandaliczny, gdybym miał jakieś porównanie (klubowych koncertów w kilka krajach na Zachodzie i jednego festiwalu w Holandii nie liczę).
No dobra. My tu gadu gadu, tłum gęstnieje, na scenie DJ miksuje piosenki Beatlesów, zaś Adam, który zajął miejsce na trybunach, pisze na fejsie, że koncert spóźniony „o co najmniej godzinę”. Na szczęście tym razem jego źródło informacji okazało się niezbyt wiarygodne i koncert rozpoczął się około 20:30. No to lecimy!
„A Hard Day's Night”
W jakiejś internetowej wypocinie po koncercie ktoś napisał, że Paul był na początku koncertu spięty. Autor tej recenzji miał chyba noc po ciężkim dniu…
„Save Us”
Niespodzianka, w tym miejscu miało być „Junior's Farm”. Nie mam pretensji, bo na farmie juniora byliśmy już podczas warszawskiego koncertu.
„Can't Buy Me Love”
Darłem mordę jak oszalały!
„Letting Go”
Paul zaczyna mówić po polsku. Oczywiście lepiej niż dwaj ostatni papieże. A na schodach wśród widowni pojawia się sekcja dęta.
„Who Cares”
W poważnej gazecie napisali, że Rusty za bardzo hałasował na gitarze. Co za bzdury, to jest rock and roll!
„Got to Get You Into My Life”
Właśnie po to na tej trasie są dęciaki!
„Come On to Me”
Paul zgrabnie radzi sobie ze słowem „cześć” i zapowiada „another nowa piosenka”. Na koncercie ten prosty w sumie utwór niesamowicie zyskuje.
„Let Me Roll It”
Paul zdejmuje bluzę i koncert zaczyna się na poważnie! Mój ulubiony riff McCartneya, tym bardziej, że umiem (?) go zagrać.
„Foxy Lady”
„Hello Jimmi”, czyli pierwszy nieżyjący artysta, którego wspomniał dziś Paul…
„I've Got a Feeling”
Wersja rozszerzona o chwilę rockandrollowego szaleństwa. Widać, że Paul uwielbia przyłoić.
„Let 'Em In”
Pora na coś lżejszego. Pierwszy raz dzisiejszego wieczora Paul zasiada za fortepianem. Nie zapomina podwinąć rękawów.
„My Valentine”
„Napisałem tą muzykę dla mojej żony Nancy”. W słowie „napisałem” Paul się sam poprawił, bo mu nie wyszło, ale wielkim głosem pytam – kto mu podyktował, że ma mówić TĄ muzykę? Wsłuchajmy się w TĘ piosenkę i nie irytujmy się. Pomogą nam w tym Natalie Portman i Johnny Depp.
„Nineteen Hundred and Eighty-Five”
Dla fanów Wings. I dla Tatiany Okupnik.
„Maybe I'm Amazed”
Czemu Paul nie wystartował w Konkursie Chopinowskim? Zdyskwalifikowali go za zawodowstwo.
„I've Just Seen a Face”
Koniec, na razie, z fortepianem. Jeśli w rękach Paula pojawia się gitara akustyczna, to będzie albo ballada, albo country. Tym razem country. Poprzedzone krótką lekcją śpiewu na 17 497 gardeł.
„In Spite of All the Danger”
Inscenizacja przypomniała mi nieco sytuację z koncertu The Rolling Stones z Bridges to Babylon Tour, gdy na stadionie w Chorzowie przeszli po ogromnym wysuwanym moście na małą scenę pośrodku publiczności, co miało symbolizować ich początki kariery. Wszystko w tej piosence wzrusza. Że to jedno z pierwszych profesjonalnych nagrań The Quarrymen. Że piosenkę napisał McCartney, ale z Harrisonem. Że trzy dni po nagraniu zginęła matka Lennona. Że to już 60 lat temu… I że na nagranie musieli wydać 5 funtów (nie dolarów, jak napisał jakiś nierozgarnięty recenzent). Dla chłopaków była to wówczas fortuna, więc pozwolili sobie tylko na jeden egzemplarz. Zespół liczył pięciu członków, więc w efekcie (Paul opowiadał to z autentycznym rozbawieniem) każdy z chłopaków miał prawo trzymać płytę przez tydzień. Trzymał tydzień John, trzymał tydzień Paul, trzymał tydzień George, trzymał tydzień Colin Hanton (perkusista). Na końcu dostał płytę John Duff Lowe (pianista) i trzymał lat dwadzieścia…
„From Me to You”
Dobry moment na tę piosenkę.
„Dance Tonight”
Paul na ten jeden utwór chwyta za mandolinę.
„Love Me Do”
Ale za chwilę wraca do gitary akustycznej potrzebnej mu w kilku kolejnych piosenkach. Ten fragment koncertu dobrze zakończyć debiutanckim singlem Beatlesów. Piosenka dedykowana George’owi Martinowi. Świetna partia harmonijki ustnej w wykonaniu Paula Wickensa (we „From Me To You” również). Wiadomo, że Johna nikt nie zastąpi, ale w tym przypadku wystarczyło zamknąć oczy…
„Blackbird”
Paul, niczym ptak, szybuje w górę i głosi ex cathedra „prawa człowieka”. Paul powiedział to po polsku dwa razy, za drugim razem z prawdziwą satysfakcją, że mu się udało. Może nie był tak wyrazisty politycznie jak cztery miesiące temu na tej samej scenie Roger Waters, ale w dzisiejszej Polsce wszystko się kojarzy… Ja fakt, że Paul powiedział po polsku właśnie te słowa, odbieram jako nieprzypadkowy.
„Here Today”
Piosenka, którą Paul napisał po śmierci Johna. Trzecie, i nieostatnie dzisiaj wspomnienie nieżyjącego już muzyka, przyjaciela Paula. Stojąca obok mnie nastolatka (jednak z dziesiątek w zasięgu wzroku, to był naprawdę koncert młodzieżowy) zalała się łzami. Mało się nie przyłączyłem…
„Queenie Eye”
Pora na słynne pianino w psychodeliczne wzorki.
„Lady Madonna”
I jeszcze raz pianino w roli głównej. No i w wielkim stylu wracają dęciaki.
„Eleanor Rigby”
Powiedziałbym, że teraz w roli głównej gitara akustyczna, ale całe show skradła skarpetka Paula Wickensa, którego stopa pozbawiona obuwia pojawiła się na ekranie, gdy McCartney śpiewał:
Ojciec McKenzie kazania swe
Pisze, lecz w zimnej pustce głos znikł
Nie przyszedł nikt
Zobacz co robi, skarpetki w noc
Łata swe, przecież całkiem jest sam
Czy ktoś go zna?
„Fuh You”
Paul wraca do basu, z którym rozpoczynał koncert. Ostatnia nowość dzisiejszego wieczora. Tyle dobrego za nami, a tyle smakowitości jeszcze przed…
„Being for the Benefit of Mr. Kite!”
Świetna psychodeliczna oprawa, bo przecież:
Ci panowie gwarantują ludziom,
Że występem swoim nie zanudzą
Przyjdzie doń też Henryk Koń i jego walc
„Something”
Mało instrumentów? Paul wyciąga spodziewanego asa w rękawie, czyli sięga po ukulele (które jednak w trakcie utworu zamienia na gitarę akustyczną). Ostatnie wspomnienie tego wieczora. George Harrison…
„Ob-La-Di, Ob-La-Da”
Do tego utworu bas musiał wrócić. Cała sala buja się z nami!
„Band on the Run”
Gdyby policzyć uczciwie, to mamy tu trzy piosenki. Na ekranie smakowite fragmenty filmowe z sesji zdjęciowej do kultowej okładki albumu o zespole, co zwiał…
„Back in the U.S.S.R.”
To był ten moment, gdy wyciągnęliśmy (kto wyciągnął, ten wyciągnął) kartki z napisem „Back at Poland Station”. W podziękowaniu usłyszeliśmy pyszną anegdotę opowiedzianą z prawdziwie kremlowskim akcentem o wysokim (wysoko postawionym?) członku rosyjskiego rządu, który pochwalił się McCartneyowi przed moskiewskim koncertem, że uczył się angielskiego z płyt Beatlesów (jak my, prawda?), a następnie przywitał się z nim słowami „hello goodbye”.
„Let It Be”
Paul znów przy fortepianie. W górę zapalniczki? To było kiedyś. Dziś w górę idą smartfony… Przynajmniej strażacy śpią spokojnie.
„Live and Let Die”
Strażacy nie śpią spokojnie przy tym utworze, bo teraz musimy trochę pohałasować i postrzelać. Bond w końcu jest Anglikiem.
„Hey Jude”
Gdybyśmy nie potrafili wspólnie zaśpiewać tej piosenki, niepotrzebnie przychodzilibyśmy na ten koncert…
Paul schodzi, ale wiemy, że to nie koniec. Wraca z flagą. Trzema w zasadzie. Najważniejszą dla nas niesie osobiście. Paul Wickens (w końcu też Anglik) niesie Union Jacka. Rusty’emu Andersonowi (w końcu Amerykaninowi) została ta, która przypomina słowa o prawach człowieka…
„Birthday”
Czyli piosenka dedykowana tym, którzy mają urodziny dzisiaj oraz tym, którzy mają urodziny kiedykolwiek w tym roku. Wszyscy biorą do siebie!
Skoro jesteśmy w klimatach odświętnych, to najpierw Ada z Suwałk, która dziesięć lat czekała, by przytulić Paula (ja czekam ponad czterdzieści…). I w końcu przytuliła, a my czuliśmy, że przytula w naszym imieniu. Brawo Suwalszczyzna!
A potem para (wkrótce małżeństwo!) ze Słowacji, czyli Michaela i Martin. Że Martin to słowackie imię, nie mam wątpliwości. Ale że żyją tam dziewczyny o imieniu Michelle, byłem autentycznie zdziwiony (pewnie dziewczyna lekko podkoloryzowała swe imię). Paul zresztą też, z wiadomych przyczyn. Odnoszę wrażenie, że miał ochotę udzielić młodym Słowakom ślubu tu i teraz. Ale i tak na koniec udzielił im błogosławieństwa…
„Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (reprise)”
„Helter Skelter”
Tak hartowała się stal w latach 60.!
„Golden Slumbers” / „Carry That Weight” / „The End”
Moja ulubiona sytuacja w twórczości McCartneya – talent tak go rozpiera, że trzy piosenki musi łączyć w jedną!
I poszli sobie, zostawiając nam przesłanie miłości z ostatniej piosenki, co w moim tłumaczeniu brzmi tak:
I w końcu wiesz
Że miłość masz
Miłości równą tej
Co dasz
A z góry poleciało biało-czerwone konfetti. I wprawdzie nie znalazłem tam napisu „resist”, jak u Watersa w sierpniu, ale ja i tak wiem, co Paul sądzi na kilka tematów.
Obiecana końcowa refleksja nie jest zbyt wesoła. Koncert Paula McCartneya z 2013 roku wydawał mi się największym przeżyciem muzycznym mego życia. Dzisiejszy go przebił. Był nie tylko ciekawszy muzycznie, ale i lepszy dźwiękowo (Stadion Narodowy to pod tym względem klęska). Nic lepszego już na scenie nie zobaczę… Ale będę próbował, chociaż na przyszły rok nic porównywalnego nie widzę.
Kącik finansowy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz